W wieku siedemdziesięciu lat zrozumiałam, iż najstraszniejsze to nie puste mieszkanie, ale dom pełen ludzi, dla których jesteś nikim.
Znowu kupiłeś nie ten chleb głos synowej Kasi wbił się w uszy, gdy rozkładałam zakopcone torby na kuchennym bloksu. Prosiłam o ten bez drożdży. Piąty raz powtarzam.
Wzięczła bochenek, który przyniosłam, i obracała go w dłoniach, jakby to była jaskrawo ubarwona gąsienka.
Kasieńko, zapomniałam, wybacz. Byłam roztoczoną.
Zawsze jesteś roztoczona, Anno. A my to potem musimy jeść. Krzyś może mieć alergię.
Rzuciła chleb na blat z miną, jakby robiła mi łaskę, nie wyrzucając go od razu.
Przełknęłam gulaszujący w gardle ścig. Mój wnuk Krzysior miał sześć lat i nigdy nie miał alergii na zwykły chleb.
Do kwitru zajrzał syn.
Mamo, nie widziałaś mojego niebieskiego swetra?
Widziałam, Wojtku. Jest w praniu, wczoraj
Po co? przerwał, nie słuchając do końca. Właśnie chciałem go dziś zaćpać! No mamo!
Zniknął, zostawiając mnie z tym rozdrażnionym no mamo, które ostatnio bolało bardziej niż policzek. Urochomiłam jego rzecz. Zaopiekowałam się. I znów byłam winna.
Powoliłam się do swojego pokoju, mijotając salon, gdzie Kasia już głośno opowiadała przyjaciółce, iż teściowa znowu wariuje. Śmiech w słuchawce był równie ostro-jaskrawy jak jej słowa.
Mój pokój wydawał się jedynym bezpiecznym miejscem w tym dużym, kiedyś przytulnym domie. Teraz brzmiał jak ul.
Ciągłe gadanie, pisk dzieci, telewizja, trzaskanie drzwiami. Gwiazdy. Ludnie. I do porzy w samotności.
Usiałam na krawędzi łóżka. Całe życie bałam się zostać sama. Bałam się, iż dzieci wyrosną i odlecą, a ja będę trzęść w pustych pokojach. Jakaż ja byłą naiwna.
Dopóki w pięćdziesięciu pięciu latach zrozumiałam, iż najstraszniejsze to nie puste mieszkanie, ale dom pełen ludzi, dla których jesteś dodatkowym elementem. Chodzącą funkcją, która zawodzi. Podaj, przynieś, upierz, ale tylko tak, jak my chcemy. Krok w lewo, krok w prawo i już jesteś zawadą, irytacją, plączącym się pod nogami.
Wieczorem spróbowałam jeszcze raz. Syn saperił przy laptopie, marszczłoczo.
Wojtku, może pogadamy?
Mamo, nie widzisz, iż pracuję? nie odrywał wzroku od ekranu.
Chciałam tylko
Później, dobrze?
Później nigdy nie nadchodziło. Oni z Kasią mieli swoje życie, plany, rozmowy. A ja byłam tłem. Jak stary tapczan lub znudzona lampieta. W ciągu i nieobecna.
Zapurkneły do drzwi. To był Krzysior.
Babciu, poczytaj podał mi książkę.
Serce na chwilę zatrzymało się radośnie. Oto on, mój promyk. Jedyny, dla którego
Krzyś! w drzwiach Kasia. Komu mówiłam, żeby nie zawracać babci głowy? Chodź, masz czas na tablet.
Zabrała mu książkę i wyprowadziła za rękę.
A ja został z gapiąc się na zamknięte drzwi. Wtedy zrozumiałam, iż nie mogę dłuższego być tłem. Musi się zmienić. Albo zniknę w ścianach tego domu jak duch.
Decyzja nie przyszła od raz. Dojrzewała we mnie przez dni, gdy z automatu myłam naczynia, chodziłam po sklepach i cierpliwie znosiłam ukłucia.
Ukrzypielała się, gdy w kosztowni znalazłam niemal całą garkę mojego bigosu za tłusto, jesteśmy na diecie.
Postanowiłam zacząć od maleń. Od swojego kąta.
W sobtę rano, gdy wszech jeszcze spali, wyciągnęłam z antresoli koronki z rzeczami nieżyjących męża.
Jego księgi, narzędzia, stare fotografie. Rozpoczęłam porządki w salonie, na dużym stolcu. Chciałam zrobić kącik pamięci, powiedzieć jego portret.
Pierwsza zeszła Kasia. Zamarła w progu, jakby zobaczyła karaluchy.
Co to ma być?
Dzień dobry, Kasiu. Porządki robię.
Wczoraj. A nie można to w swoim pokoju? Zajmujesz hier cały salon. Mamy dziś goście.
To też mój salon powiedziałam cicho, ale twardo, sama zaskoczona swoim tonem. I to rzeczy twojego teści. Ojca Wojtka.
Kasia prychnęła i demonstracyjnie wyszła do kuchni, głośno sturkając czajnikiem. Po dziesięciu minutach pojawił się Wojtek, zwabiony zapachem kawy i matczynym buntem.
Mamo, co ty robisz? Kasia mówi, iż wszystko zaśmieciłaś.
Chciałam powiesić portret ojca. Tam pokazałam na ścianę.
Tam? spojrzał na ścianę, potem na mnie. Zwariłaś? Mamy tu nowoczesny wystrój, jaki portret? Kasia wybrała już designerskie sklepienie.
Oto i to. Sklepienie. Designerskie. Ważniejsze niż pamięć o jego ojcu.
Wojtku, to mój dom.
No i zaczyna się zrobił oczy do góry. Zawszę z twoim moim domem. My tu żyjemy! My remont robiliśmy!
Remont to pomalanie przez nich kuchennej ściany na kolor jaskrawo-szpinakowy. I tyle.
Właśnie dlatego chcę, żeby dom pozostawał domem, a nie przejściem z designerskimi dodatami.
Wieczorem odbyła się główna rozmowa. Podeszli razem, z przygotowanymi poważnymi minami. Selekcjonowali naprze.
Mamo, pomyśleliśmy zaczął Wojtek słodko. Dom jest za duży dla nas. Drogie opłaty, sprzątanie męczy.
Kasia podchwyciła, patrząc mi w oczy:
Tak, Anno. My dbamy o ciebie. Będzie ci ciężko sama, gdy wyjedziemy.
Zimnaczki przeniosły się po plecach.
Gdzie to niby jedziecie?
Chcemy sprzedać dom wybluzgał Wojtek. Kupimy mieszkanie w nowej budowie. I tobie też. Kawalerkę. Małą, przytulną. Ale w końcu swoją.
Patrzyłam to na syna, to na synową. Nie żartowali. Wszystko już rozplanowali. W myślach podzielili pieniądze z sprzedaży mojego domu. Mojej twierdzy. Mojego życia.
Sprzedać mój dom?
Dlaczego od razu twój? uśmiechnęła się bezczelnie Kasia. My też tu żyjemy, inwestujemy. Czy chIch spojrzałam na syna i synową z kamienną twarzą, po czym powiedziałam tylko jedno słowo, które miało zmienić wszystko: „Wynocha.”