Podróże w czasie są czymś powszechnie uważanym za niemożliwe. Tak się jednak złożyło, iż ja ostatnio taką odbyłam, a to za sprawą najnowszej powieści z uniwersum Igrzysk Śmierci.
Wschód Słońca w Dniu Dożynek opowiada historię znanego z trylogii Haymitcha Abernathy’ego. Dotychczas znaliśmy go jako dorosłego już mężczyznę, który jako nastolatek wygrał Drugie Ćwierćwiecze Poskromienia. O jego historii nie wiedzieliśmy jednak zbyt wiele poza jakimiś urywkami. Suzanne Collins przybliżyła nam teraz jego postać i rzuciła światło na przyczyny jego późniejszego sposobu bycia.
Haymitcha poznajemy w dniu jego szesnastych urodzin, które są jednocześnie datą dożynek. To zwykły chłopak z ubogiej rodziny, który pomaga matce związać koniec z końcem, a w wolnych chwilach spędza czas ze swoją dziewczyną. Jest trochę łobuzowaty (pomaga w pędzeniu i dystrybucji bimbru), ale przede wszystkim dba o swoich najbliższych. Jest towarzyski i ogólnie lubiany.

Z początku książka mnie nie wciągała. Z jednej strony byłam interesująca rozwoju sytuacji, z drugiej jednak musiałam się trochę zmuszać do jej czytania. Powoli jednak akcja coraz bardziej się rozkręcała, a ja stałam się znowu nastolatką pochłoniętą światem Igrzysk. Gdy do końca zostało mi jedynie 70 stron, a ja musiałam już w końcu iść spać, budziłam się ze snów o Panem sprawdzając, czy jest już rano. W końcu wstałam o 7:30, żeby tylko doczytać całość przed pracą.
Suzanne Collins do Wschodu słońca w dniu dożynek wrzuciła mnóstwo dodatkowych informacji wyjaśniających niektóre wątki z pozostałych czterech książek. Muszę przyznać – momentami mnie one przytłaczały. Szczególnie na początku musiałam wyszukiwać sporo nazwisk, żeby przypomnieć sobie kim były te osoby. Igrzysk nie czytałam już od wielu lat, a obejrzenie filmów w zeszłym roku nie uzupełniło mi niektórych luk w pamięci. Trochę to męczyło, szczególnie na początku. Jednak pojawienie się postaci takich jak Effie Trinket było dobrym odnośnikiem do poznania również ich historii, a choćby brak pamięci niektórych szczegółów nie zaburzał odbioru.
Mimo dobrze napisanej całości, zabrakło mi trochę świeżości. Całość dawała wrażenie świetnie zrobionego fanfiction. Motywy były wtórne, niektóre postaci były wręcz kalką innych. Przede wszystkim myślę tu o Lenore Dove, która jest niemal taka sama jak Lucy Gray. Obie pochodzą z trupy, obie śpiewają, obie sprzeciwiają się Kapitolowi. Z drugiej jednak strony można na to spojrzeć w ten sposób, iż jej związek z Haymitchem był dodatkowym punktem zapalnym dla prezydenta Snowa. W końcu ten chłopak z dwunastki związał się z wierną kopią jego utraconej miłości.

Sama w sobie arena niestety trochę za bardzo przypominała mi tę, na której była Katniss w pierwszym tomie i całość pobytu Haymitcha wiernie mi ją przypominała. Był las, było spanie na drzewach, długie, samotne wędrówki. Pojawiła się choćby inna trybutka – młoda i bezbronna jak Rue. W pozostałych tomach wspominano niesamowicie kreatywne areny, zupełnie różne od… zwykłego lasu.
Z wcześniejszych części wiedzieliśmy, iż po powrocie z Igrzysk Haymitch popadł w alkoholizm. Wiedzieliśmy też, iż stracił wszystkich, których kochał. Teraz jednak autorka wyjaśniła, jak i dlaczego to się stało. Zakończenie, mimo iż tak naprawdę znane od lat, prawdziwie łamało serce. Szczególnie, gdy pomyślało się o chłopaku z samego początku i mężczyźnie jakim był 24 lata później.
Wschód słońca w dniu dożynek jest dobrym uzupełnieniem uniwersum. Nie jest pozycją niezbędną, bo całość była już zamkniętą historią, jednak dobrze tłumaczy niektóre późniejsze wątki. Dla fanów to wspaniała okazja do powrotu do całości. Osobiście na nowo oglądam właśnie wszystkie filmy, by znów przeżyć te emocje i jakoś uleczyć złamane zakończeniem serce.
Autor: Suzanne Collins
Tłumacze: Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz
Wydawnictwo: Must Read
Premiera: 18.03.2025r.
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Strony: 404
Cena katalogowa: 49,99 zł