Ha Ha Land

filmweb.pl 2 tygodni temu
"Kompletnie niepotrzebny film" – usłyszałem z rzędu za mną po zakończeniu seansu "Jokera: Folie à deux" na festiwalu w Wenecji. "I jaki nudny!" – dodała po włosku kolejna osoba. Trudno mi się było z tymi głosami nie zgodzić. Trudno też się temu rozczarowaniu dziwić – po sukcesie pierwszej części, która zwyciężyła na tutejszym festiwalu pięć lat temu (a następnie zarobiła krocie w kinach na całym świecie) oczekiwania były duże. Stawkę podbiło jeszcze obsadzenie w roli Harley Quinn/Harleen Quinzel Lady Gagi, co sprawiło, iż jeszcze przed premierą mówiło się, iż sequel ma być filmem muzycznym. Faktycznie muzyki jest tu pod dostatkiem, znajdziemy też sporo nawiązań do klasycznych musicali: od broadwayowskiego "Sweet Charity" z Gwen Verdon po "Wszyscy na pokład" Vincentego Minnellego, z którego piosenkę "That’s Entertainment" interpretują tu bohaterowie. Na nic jednak intertekstualne przechwałki twórców – nie pomagają one sprostać wyzwaniu, jakim jest wysiedzenie na filmie, w którym brak życia.

Lwia jego część osadzona jest w więzieniu (później akcja przeniesie sią na salę sądową), do którego Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) trafia po wydarzeniach z pierwszej części. Przypomnijmy: zamordował pięć osób (nawet sześć, ale uduszenia matki nikt nie zauważył), a jego akt poderwał tłumy tych, którzy sami doświadczyli poniżeń, dając przykład, jak underdog może przemienić się w mściciela. Teraz znajduje się za kratami, w sekcji przeznaczonej dla osób z zaburzeniami psychicznymi, ale jego legenda jest żywa. Warunki ma nie najgorsze, klawisze częstują go choćby papierosami, pod warunkiem, iż opowie dowcip (wiemy, iż nieśmieszny, bo Joker Todda Phillipsa to przecież smutny pan, z którego zadrwił los), ale potrafią i mu przywalić. A co im tam, Arthur i tak pewnie niebawem trafi na stryczek i wydaje się choćby z tym pogodzony.

Przynajmniej do momentu, kiedy w życiu bohatera pojawi się Lee (Gaga), wyraźnie zafascynowana jego zbrodniczą przeszłością. Wpadają sobie w oko, a jako iż ona udziela się w więziennym chórku, Arthur także do niego dołącza. Czy wyśpiewają sobie miłość? Partie wokalne na pewno zaczynają zajmować coraz więcej miejsca, a ich ekranowy status jest niejasny – być może wybrzmiewają wyłącznie w głowie bohatera. Konsekwencji jednak tu brak, bo w filmie Phillipsa panuje chaos. I nuda. Wydaje się, iż może zostanie ona przerwana, gdy Lee przyniesie Arthurowi akcesoria do makijażu, mówiąc, iż chce zobaczyć jego prawdziwe oblicze. Ale i to ślepak! Trzęsienie ziemi, którym u Hitchcocka zaczynać miał się film, będzie miało miejsce dopiero po dwóch godzinach seansu, a i po nim nie następuje eskalacja, na którą czeka widz.

Pragnienie Lee, by zobaczyć Jokera, stawia przy tym najważniejsze pytanie filmu, pytanie o tożsamość. Czy Arthur i Joker to dwie osobowości czy jedna? Która z nich jest prawdziwa, a która inscenizowana? W końcu – która z nich weźmie górę? Sposób dotarcia do odpowiedzi na te cokolwiek interesujące pytania – nie tylko w odniesieniu do osób w kryzysie zdrowia psychicznego – nie jest niestety w ogóle angażujący. W dużej mierze dlatego, iż "Joker: Folie à deux" nieustannie (i niepotrzebnie) odwołuje się do pierwszej części, opowiadając bez końca znane już wydarzenia, z obawy przed jakąkolwiek autonomią. Rozumiem, iż pierwszy film zarobił sporo i warto z tego skorzystać, ale jest to nużące dla osób, które produkcję sprzed pięciu lat widziały i cenią (jak ja) – mogę więc sobie tylko wyobrażać, jak statyczny ten epilog musi być dla tych, którzy od "Folie à deux" rozpoczną dopiero przygodę z Jokerem w wersji Phillipsa.

Żal Phoenixa, któremu słaby scenariusz nie pozwala stworzyć roli na miarę talentu. Gaga – jak to Gaga – bardzo się stara, co zawsze przynosi efekty: raz lepsze ("Narodziny gwiazdy"), raz gorsze ("House of Gucci"). Tu powtarza głównie znane z koncertów i teledysków chwyty showmanki – jej fanom na pewno przyniosą one dużo przyjemności, ale nie "robią" one filmu, a piosenki nie zostają w głowie. Może oprócz "To Love Somebody" z repertuaru Bee Gees, zainscenizowanego w manierze Sonny & Cher. Zaskakująco dobrze wypada natomiast drugi plan, szczególnie Brendan Fraser jako rozśpiewany klawisz, Steve Coogan jako dziennikarz czy Catherine Keener w roli adwokatki Arthura walczącej z Lee o jego duszę. Ich występy zasługiwałyby na lepszy film.

Siłą pierwszej części był realizm – Gotham odmagicznione, wykreowane na podobieństwo brudnego i brutalnego Nowego Jorku lat 70. Wątpliwości budziło jednak demonizowanie "szaleńców" (większość osób w kryzysie zdrowia psychicznego naprawdę nie jest niebezpieczna), wpisujące się zresztą w długą hollywoodzką tradycję. Tu jest inaczej, konwencja musicalu budzi dystans, a i myśl drugiej części idzie trochę w kontrze do pierwszej, wskazując, iż bardziej niż cierpiących jednostek bać się należy raczej tłumów, niezdrowego zainteresowania sensacją, osób walczących o uwagę mediów. Samo "Folie à deux" zgromadziło jej sporo, dlatego cokolwiek napiszą recenzenci, obawiam się, iż dużą widownię i tak ma w kieszeni. Może choćby jej część nie uzna tych dwóch i pół godzin za zmarnowane – ale moich już nikt mi nie zwróci.
Idź do oryginalnego materiału