Brakuje wam oryginalności w telewizji? Proszę bardzo, oto „Fantasmas”. Serial tak oryginalny, iż trudno go opisać, za to pod pewnymi warunkami można się przy nim świetnie bawić.
Jeśli kojarzycie Julia Torresa, scenarzystę „Saturday Night Live” i współtwórcę m.in. nieodżałowanego „Los Espookys„, to… nie, wcale nie wiecie, czego się spodziewać po jego nowym serialu. Ale przynajmniej możecie zakładać, iż będzie dziwnie. Tylko iż w tym przypadku „dziwnie” to zdecydowanie za mało powiedziane. Zwariowanie? Odlotowo? Odjechanie? Można próbować różnych określeń, ale zawsze czegoś będzie brakować, bo „Fantasmas” wymyka się wszelkim klasyfikacjom.
Fantasmas – o czym jest pokręcony serial HBO?
No dobrze, a o czym to adekwatnie jest? Ha, a o czym nie jest! Wspomniany Julio Torres wciela się tu w pewną wersję samego siebie – nowojorczyka Julia Torresa, który z zawodu jest Juliem Torresem. Jego słowa, nie moje. Co się za tym kryje? Otóż czasem pisanie scenariuszy, czasem występowanie w reklamach, czasem konsulting w sprawie kredki w kolorze przezroczystym, a czasem rebranding konstelacji dla NASA. Ogólnie mówiąc, Julio nie może narzekać na nudę, a „Fantasmas” na nadmiar fabuły.
Ta występuje bowiem w serialu w stanie mocno szczątkowym, w centrum wydarzeń umieszczając… zaginiony złoty kolczyk w kształcie ostrygi. Należący do Julia kawałek biżuterii jest o tyle istotny, iż chociaż nasz bohater gubi go niemal od razu, przewija się on przez wszystkie sześć odcinków (widziałem już całość). Odcinków bynajmniej jednak nieskoncentrowanych na poszukiwaniach błyskotki, bo te raz po raz giną w kolejnych przeniesionych na ekran fantazjach Torresa. A musicie wiedzieć, iż twórca, reżyser, scenarzysta i główny bohater „Fantasmas” w jednym ograniczeń nie ma żadnych.
Czas spędzamy zatem, towarzysząc mu w podróży przez bardzo nietypowy Nowy Jork. Miasto trochę rodem z magicznego krzywego zwierciadła, a trochę z surrealistycznego snu, który zresztą Julio śni. Chyba iż akurat przebywa „na jawie”, spotykając gromadę różnych postaci i próbując zdobyć dowód własnego istnienia, który ma mu pomóc w znalezieniu nowego mieszkania. A co z kolczykiem? Kolczyk jest potrzebny, żeby stwierdzić, czy pewien pieprzyk to w rzeczywistości znamię i czy Julio stoi na krawędzi śmierci. Czego nie rozumiecie?
Fantasmas jest jak podróż w głąb barwnej wyobraźni
Uwierzcie mi, iż wbrew pozorom opisana wyżej historia ma pewne logiczne podstawy. A przynajmniej są one „logiczne” na tyle, żeby całość zyskała swego rodzaju fabularne ramy, nie wymykając się twórcy spod kontroli. Bo Torres kontrolę nad tą opowieścią jak najbardziej ma, co nie znaczy, iż kurczowo trzyma jej wodze. Przeciwnie, co chwilę je luzuje, pozwalając serialowi odpłynąć w nieraz bardzo niespodziewanych kierunkach.
Nie zdziwcie się więc, gdy dziwna bo dziwna, ale jednak zrozumiała fabuła będzie w losowych momentach przerywana przez związane z nią najcieńszą z możliwych nici skecze, fragmenty fikcyjnych programów czy po prostu wytwory niesamowitej wyobraźni Torresa, którym trudno nadać jakąś nazwę. Raz będą one kompletnym absurdem, innym razem absurdem mocno zakorzenionym w rzeczywistości, a jeszcze kiedy indziej celnym komentarzem na temat absurdalności prawdziwego świata. Każdy inny, każdy wyjątkowy, nie każdy równy, ale przy takiej ich liczbie byłoby o to trudno.
Ważniejszy jest fakt, iż zarówno twórca serialu, jak i jego ekranowi goście poruszają się po tym świecie z ogromną swobodą, a akceptując jego niezwykłość, czynią seans czystą przyjemnością. „Fantasmas” jest ekscentryczne, bezkompromisowe, niekiedy wręcz bezczelne w swoim podejściu do telewizyjnych reguł, ale przy tym zawsze tak szczere i autentyczne, iż chce się za nim podążać w choćby najbardziej osobliwym kierunku.
Fantasmas zderza kreatywność ze sztywnymi zasadami
A na takie trafiamy tu praktycznie na każdym kroku, czy to w towarzystwie samego Julia, czy jednej z powtarzających się postaci drugiego planu, jak jego agentka Vanesja (Martine Gutierrez, „Los Espookys”), robot asystent Bibo (Joe Rumrill, „The Calling”), czy taksówkarz Chester (Tomas Matos, „Fire Island”). Odwiedzamy w tym czasie gejowski klub dla chomików, poznajemy dylematy literki Q, bierzemy udział w procesie z udziałem Świętego Mikołaja i wielu innych, pozornie nic nieznaczących scenkach. No właśnie, pozornie?
Nie do końca, bo choć wielokrotnie podczas oglądania „Fantasmas” miałem ochotę tylko się śmiać, nie doszukując się żadnych ukrytych znaczeń, bywały też chwile, gdy wręcz uderzały one z ekranu, najczęściej odwołując się przy tym do artystycznej wolności. Czy można zatem mówić o serialu jako o karykaturalnym twórczym manifeście?
W jakimś stopniu – pewnie, iż można. Ale to nie tak, iż Torres występuje tu w roli ostatniego obrońcy artyzmu i kreatywności w świecie kompletnie ich pozbawionych. Owszem, zwraca uwagę na problem, ba, zdarza mu się choćby otwarcie krytykować całkiem konkretne wyrywki show-biznesowego światka (choćby produkcje o superbohaterach), ale jednocześnie jest w głównej mierze zainteresowany… samym sobą. Juliem Torresem. Nikim innym.
To jego doświadczenia są na pierwszym miejscu. To jego potrzeby urastają do miana najwyższej rangi problemów. To jego niedopasowanie stoi w kontrze do rzeczywistości. Jasne, Julio jest wyjątkowy i jak zostaje nam to dokładnie wyjaśnione, jest tej wyjątkowości konkretna przyczyna (coś jak prześmiewcza geneza superbohatera). Ale wcale nie chce przez to zmieniać świata na własną modłę. Chce tylko (i aż) zostać sobą, żyć według swoich zasad i robić to, co naprawdę lubi. A jeżeli przy tym uszczęśliwi też kogoś innego? Tym lepiej.
Fantasmas – czy warto oglądać serial HBO?
I właśnie takie jest też „Fantasmas”. Serial skromny i niecierpiący na przerost ambicji, świadomy tego, iż trafi do bardzo nielicznych odbiorców i chcący po prostu dać im odrobinę inności tam, gdzie występuje ona bardzo rzadko. Robi to w sposób absolutnie unikatowy – za sprawą scenariuszowych pomysłów Torresa, scenograficznej niepowtarzalności (tak wygląda bogactwo i prostota w jednym) i zawartej w dialogach błyskotliwości – ale też nie unikając bardziej mainstreamowych rozwiązań, jak choćby gościnnych występów m.in. Emmy Stone (jest też współproducentką), Paula Dano czy Steve’a Buscemiego.
Całościowy efekt jest niezwykły. Często pozbawiony sensu, jednak wewnętrznie spójny. W duchu buntowniczy wobec świata i zasad, ale niewypowiadający im otwartej wojny. Antykapitalistyczny, antybiurokratyczny i antyzdroworozsądkowy, ale bynajmniej nie anarchistyczny. Oderwany od ziemi i miejscami niesamowicie prawdziwy. A do tego zabawny do łez i równocześnie zaskakująco melancholijny. Warto cieszyć się tak oryginalnymi rzeczami, choćby jeżeli mielibyście być jednym z trzech widzów, którym sprawiają one przyjemność. Bo niby czemu skakać na skakance, skoro można bez?