Kino, które pędzi jak bolid, ale niestety nie dojeżdża do mety z pełnym bakiem emocji. Efektowne? Owszem. Efektywne? Już mniej. Gdyby mierzyć filmy poziomem adrenaliny w żyłach i pięknem ujęć, F1 Kosinskiego byłoby na podium sezonu. Gdyby jednak wziąć pod uwagę coś więcej – dramaturgię, głębię postaci, emocjonalną stawkę – to ten obraz kończy wyścig gdzieś w połowie, a w finale zostaje z tyłu. Teoretycznie wszystko się zgadza – Brad Pitt robi swoje i przez cały czas wygląda tak, iż spokojnie można by go wziąć za sponsorowaną przez Tag Heuera reinkarnację Steve’a McQueena, mamy sprawdzony przepis na historię, jego młody ekranowy partner daje radę. Tylko co z tego, skoro wszystko wokół tego ślizga się po powierzchni jak zużyte opony na torze w Bahrajnie?
Historia jest prosta jak tor w Monzy: Sonny Hayes, legendarny kierowca, wraca po latach do sportu, który go połknął i wypluł, żeby znów spróbować swoich sił. Szansę daje mu dawny rywal i kolega. Trafia do drużyny widma, z młodym wilkiem (niezły Damson Idris), ambitną techniczną Kate (świetna Kerry Condon, choć znów niewykorzystana) i starym rywalem jako mentorem (Javier Bardem, który tu chyba bardziej się bawi w Iron Mana, niż gra coś ciekawego). Jasne – są tu wszystkie składniki klasycznego sportowego kina: bunt, powrót na szczyt, rywalizacja pokoleń, duch zespołu. Problem w tym, iż emocjonalnie to przypomina jazdę testową, nie wyścig o mistrzostwo. Twórcom ciężko jest budować napięcie, wszystko przychodzi jakoś tak łatwo i gładko, bez większej dramaturgii, której zwiastuny są, ale giną po drodze.
Widać, iż Kosinski marzył o drugim Top Gun: Maverick. I technicznie – niemal mu się udało. Praca kamery to absolutna perła. Dźwięk, zdjęcia z torów, ujęcia z wnętrza bolidów – to jakby Netflixowy Drive to Survive dostał hollywoodzki budżet i operatorem został operator Dunkierki. Momentami czujesz fizycznie te zakręty. Kino czystej immersji. Tylko iż emocjonalnie… nie czujesz nic więcej. Nie ma tu opowieści, czegoś, co dowiozłoby bohaterów na tor na odpowiednim poziomie napięcia. Może wynika ot z faktu, iż narracja F1 to western w karbonowej skorupie. Przychodzi samotny bohater, by zmienić zasady gry. Wszyscy wiemy, jak to się skończy – i właśnie to jest największy problem. Nie ma tu żadnego zaskoczenia. Kosinski daje kilka zwiastunów jakiejś głębi – dawny wypadek, trauma, starzejące się ciało bohatera, ambicje młodego – ale żadnego z nich nie rozwija. Gdy finał powinien przywalić pięścią w serce, my dostajemy tylko kolejny efektowny zakręt w slow-mo.
Nie sposób nie porównywać tego filmu z Top Gun: Maverick – zwłaszcza iż Kosinski sam prowokuje to porównanie. Ale o ile Maverick miał silnik nostalgii, jasno zarysowane postacie, których los nas obchodził, o tyle F1 jest wydmuszką na torze. Ładną, błyszczącą, głośną, jednak pustą. Nie pomagają też dziury scenariuszowe – porzucone wątki, rozwiązania z generatora dramatów i postacie, które powinny pełnić funkcję archetypów, ale nie mają ani grama życia poza tym, co na ekranie. To już lepiej wypadły w tej mierze Pixarowe Auta, do których analogie też można na ekranie dostrzec.
A jednak… będę tego filmu bronił na jednym poziomie – jako czysto kinowego doświadczenia. choćby jeżeli nie poruszył mnie jako opowieść, to porwał jako widowisko. Są momenty, gdy czujesz się, jakbyś sam siedział w bolidzie – i to jest siła tego filmu. To nie jest wielki film, ale to jest wielkie kino i widowisko. I dopóki trwa wyścig, dopóki silniki ryczą, a Brad Pitt szelmowsko się uśmiecha i spogląda intensywnie spod kasku – chcesz tam być. Może dlatego podwójnie boli to, iż po wyjściu z seansu po prostu nie masz specjalnie o czym myśleć.
F1 to zatem idealna reklama Formuły 1 i jednocześnie dowód na to, jak trudne jest zrobienie sportowego filmu, który ma nie tylko prędkość, ale i serce. Kosinski dowozi show. Szkoda, iż nie dowozi opowieści.