Dzień zwycięstwa

kulturaupodstaw.pl 14 godzin temu
Zdjęcie: fot. Anna Orzyłowska


Carl von Clausewitz – pruski wojskowy (lecz walczył także dla Rosji) – usiłując stworzyć teorię wojny jako takiej, wyprodukował najbardziej przerażający na świecie performatyw. Kilka pokoleń wzrastało w przekonaniu, iż wojna to nic innego, jak polityka uprawiana innymi środkami. Ten jego bon mot, którego nie sposób potwierdzić empirycznie ani logicznie uzasadnić, stał się maksymą usprawiedliwiającą konflikty zbrojne.

Tyle iż Clausewitz świadomie przyjął perspektywę agresora, tego, kto wojnę wszczyna, i udało mu się zamienić to (pas) bon mot w konkretne działanie.

Jaką politykę mieliby uprawiać napadnięci, czy ci – ze wszystkich stron konfliktu – którzy stali się jego ofiarami, walcząc czasem wbrew własnym przekonaniom, wykonując rozkazy, z którymi być może się nie identyfikowali, czy ginąc nie na polach bitew, ale we własnych domach w wyniku friendly fire? Czy w ich optyce wojna jest też polityką uprawianą innymi środkami?

Sytuacja w Europie zmusiła jej mieszkańców do powrotu do tych pytań, zadawanych na różnych płaszczyznach: także politycznej, naukowej czy artystycznej. Tak się złożyło, iż piszę te słowa z Normandii, z obchodów 81. rocznicy D-Day – lądowania wojsk alianckich we Francji.

W międzynarodowej uroczystości, która odbyła się na Utah Beach, brał też udział – obok Amerykanów, Francuzów, Belgów czy Duńczyków – oddział żołnierzy niemieckich, co może się wydawać szokujące.

Takie jednak nie jest, jeżeli dostrzeże się, iż obchody największej operacji desantowej w dziejach świata są celebrowane nie jako zwycięstwo nad faszyzmem, ale jako dowód na to, iż kooperacja między ludźmi, narodami, miłość, jaką można darzyć innych, pozwala przezwyciężyć choćby bardzo wielkie problemy.

To właśnie przesłanie przewijało się w wypowiedziach wszystkich oficjalnych mówców jako motyw do zastanowienia i wprowadzenia w życie.

Edek i Mala

Żaden z tych oficjalnych gości nie miał możliwości obejrzenia najnowszej premiery Teatru Fredry w Gnieźnie – „U mnie zawsze wszystko dobrze”, zagranej w innym znaczącym dniu – 9 maja, w ramach polsko-bośniackiej konferencji naukowej „Kultura i pamięć – wojna i pokój”, której organizatorami byli Instytut Filologii Słowiańskiej UAM, Wydział Filologiczny Uniwersytetu w Sarajewie i Polska Akademia Nauk. Honorowy patronat nad spektaklem objęli: Żydowski Instytut Historyczny, Teatr Żydowski w Warszawie oraz Miejsce Pamięci Auschwitz-Birkenau.

fot. Anna Orzyłowska

To, co od strony refleksji naukowej przedstawiali badacze, rozbijając wielkie narracje, jakie dotychczas dominowały w opowiadaniu o wojnie, w formie teatralnej ujęła Elżbieta Depta – reżyserka i twórczyni dramaturgii gnieźnieńskiego spektaklu.

Teatr zapowiada ten spektakl jako historię o miłości, która – choć wydarzyła się rzeczywiście – to nie miała prawa się zdarzyć: bo miejsce – obóz koncentracyjny, bo czas wojny, bo protagoniści – więźniowie tego obozu: on Polak Edek (gościnnie Krzysztof Żarowski), ona Mala (gościnnie Magdalena Sildatk), Belgijka z polskimi korzeniami, przy tym Żydówka.

Lubusch i Żołnierowicz

Lecz to zaledwie jedna płaszczyzna przedstawienia, druga – nie mniej ważna i prawdziwa, choć mniej dramatyczna – to opowieść o Edwardzie Lubuschu (Maciej Hanczewski), którego matka – chcąc go ukryć przed powołaniem do Wehrmachtu – wysłała do pracy w obozie koncentracyjnym.

Zapisał się w pamięci więźniów jako jedyny dobry SS-man i to właśnie on przekazał swój mundur i broń, pomagając w ucieczce Edkowi i Mali. Udowodnił tym samym, iż choćby raz wybrana narodowość (jego matka była Polką, ojciec Niemcem i to z tą nacją się początkowo identyfikował) nie określa człowieka na zawsze i iż właśnie bycie człowiekiem jest ważniejsze niż jakkolwiek rozumiana identyfikacja z ojczyzną.

fot. Anna Orzyłowska

Za to okazanie człowieczeństwa odwdzięczyli mu się Mala i Edek. Kiedy ich złapano, choćby na torturach nie wydali nazwiska tego, kto im pomógł.

W spektaklu jego postać rozbita jest na dwóch aktorów: Hanczewskiego i Bogdana Ferenca. Ten pierwszy to Lubusch, drugi gra Bronisława Żołnierowicza, bo takie nazwisko przyjął po wojnie były SS-man.

„Gustavus obiit, hic natus est Conradus.”

Lubusch zdezerterował z SS, przyłączył się do Armii Krajowej, gdzie przez cały czas odgrywał rolę SS-mana, tyle iż wykorzystywał ją do uwalniania członków podziemia z więzień. Jego losy to gotowy materiał na film sensacyjny.

Żołnierowicz dzięki bardzo dobrej znajomości niemieckiego został po wojnie przewodnikiem turystycznym i rolę takiego wszechwiedzącego przewodnika Ferenc odgrywa w świecie przedstawionym. On opowiada historię, jaka stała się udziałem pozostałych postaci, one niejako odgrywają role w jego narracji, ze świadomością ograniczoną tylko do własnych losów.

Właściwa przestrzeń

Ta rola przewodnika przeprowadzającego przez opowieść ma jeszcze jedno dobre, praktyczne uzasadnienie. Spektakl (nazywany w materiałach teatru zabawnym oksymoronem „widowisko performatywne”; tak to się kończy, jak ulega się modzie na aktualnie trendy językowe) grany jest bowiem w gnieźnieńskiej starej Parowozowni, przez której teren przeprowadza widzów Żołnierowicz.

fot. Anna Orzyłowska

Zasadnicza część przedstawienia odbywa się w lokomotywowni wachlarzowej, gdzie industrialna, dziewiętnastowieczna przestrzeń i wciąż obecne w jej wnętrzu pojazdy szynowe tworzą wstrząsającą ramę spektaklu. To miejsce znalezione zostało bardzo dobrze zagospodarowane, wykorzystano jego poszczególne, realne elementy.

Na przykład chór więźniarek (Zuzanna Czerniejewska-Stube, Katarzyna Kalinowska, Iwona Sapa) przez cały czas wykonuje jakieś czynności montażowo-czyszczące przy znajdujących się tam maszynach, równocześnie ukradkiem podglądając to, co dzieje się między Malą a Edkiem.

Podobne zadanie ma Michał Karczewski jako przyjaciel Edka Wiesław. Inny SS-man (Maciej Hązła, grający też belgijskiego narzeczonego Mali) nieustannie kręci się po przestrzeni, wypełnia ją swoimi działaniami, przypominając, iż główne postacie cały czas znajdują się we wrogim miejscu, gdzie każde ich działanie może zostać dostrzeżone i stać się przyczyną zagrożenia.

Elżbieta Depta bardzo uważnie i sensownie ułożyła wszystkie działania w tej gotowej przestrzeni, nie poprzestając na konstatacji, iż tak wyraziste tło samo zagra. Dzięki temu spektakl i działania aktorów są rzeczywiście wpasowane w przestrzeń i wspólnie budują jednolitą narrację spektaklu.

Bez ckliwości

Depcie udało się jeszcze coś innego bardzo ważnego. Stworzyła spektakl, który jest wstrząsający i mocny w swojej wymowie, a równocześnie pozbawiony ckliwości, w jaką mogłaby się ześliznąć opowieść o tragicznej miłości.

fot. Anna Orzyłowska

Dzięki temu przedstawienia z Gniezna żadną miarą nie da się zaliczyć do modnego w tej chwili nurtu eksploatowania historii obozów koncentracyjnych jako tła dla chwytliwych opowieści. Ten spektakl jest niemal dokumentalny, oparty na prawdziwej historii i świadectwach, którym nadaje się teatralną formę wyłącznie po to, by mogły dotrzeć do jak największego grona odbiorców.

Jest to nie tylko bardzo dobre teatralnie przedstawienie, ale i mądra historia ilustrująca apel przedstawicieli byłych państw alianckich na Utah Beach:

„Tylko razem i kierując się miłością do innych możemy uczynić nasz świat mniej przerażającym.”

A „U mnie zawsze wszystko dobrze” po prostu trzeba zobaczyć, jest to jeden z najlepszych oglądanych przeze mnie spektakli site-specific oraz mądra i piękna opowieść o ludziach, którzy choćby w nieludzkich okolicznościach potrafili zachować człowieczeństwo.

Idź do oryginalnego materiału