Rio de Janeiro, 1970 rok. Brazylia znajduje się pod rządami wojskowej junty, ale w domu przy plaży, gdzie mieszka rodzina Paiva, bardziej niż zagrożenie czuć miłość i wzajemne wsparcie. Głową rodziny jest Rubens, były kongresmen, ale też czuły ojciec i dusza-człowiek, szyją – jego żona Eunice. Do tego piątka dzieci i jak to w Brazylii – gosposia na stancji. Przed coraz brutalniejszą rzeczywistością i postępującą militaryzacją nie uciekną: wkrada się ona w ich życie stopniowo. Z radia sączą się newsy o porwaniu przez terrorystów ambasadora Szwajcarii, przy plaży przejedzie opancerzony wóz, to znów policja przetrzepie samochód, w którym wraz z przyjaciółmi (trochę z nich hipisi, więc pewnie komuniści, a może i terroryści) jedzie najstarsza córka Paivów – Veruca. Niebawem dziewczyna wyjedzie do Londynu, a do drzwi jej rodziców zapukają tajniacy.
Gdy Rubens zostaje aresztowany, Eunice zmuszona jest przejąć funkcje pełnione wcześniej przez męża, dwoić się i troić, by związać koniec z końcem, by spróbować dowiedzieć się czegokolwiek o pojmanym, w końcu – by ochronić dzieci przed traumą i ocalić ich szczęśliwe dzieciństwo. Nie jest już szyją, jest wszystkimi kończynami jednocześnie. W "I’m Still Here" najważniejsza jest właśnie jej przemiana, jej siła, spokój, strategie adaptacyjne. Fantastycznie udaje się to oddać grającej Eunice, Fernandzie Torres – jednej z najważniejszych brazylijskich aktorek, laureatce canneńskiej Palmy za "Kochaj mnie zawsze albo wcale" (1986). Torres jest częścią aktorskiego klanu – córką samej Fernandy Montenegro, pamiętnej z "Dworca nadziei" (1998), czyli filmu, po którym o Walterze Sallesie usłyszał cały świat. Po latach spotkali się znów. 95-letnia dziś aktorka (wciąż aktywna, ostatnio oglądaliśmy ją w świetnym "Niewidocznym życiu sióstr Gusmao") pojawi się na także na moment w "I’m Still Here".
Oprócz kreacji Torres oraz naturalnego uroku gromadki brazylijskich dzieciaków, największe wrażenie robi tu sam dom, w którym żyje rodzina Paivów i w którym rozgrywa się spora część akcji filmu. Przepięknie zaprojektowany i urządzony, sam jest ważnym bohaterem filmu, celebrując wartość kultury materialnej, piękna przedmiotów i ich znaczenia emocjonalnego. Przypomnieć on może nieco ten z "Romy" (2018) Alfonso Cuaróna albo tytułową posiadłość z "Aquariusa" (2016) Klebera Mendonçy Filho, którego heroina swoją drogą także stawała w nierównej walce z systemem – tam kapitalistycznym, tu stworzonym przez reżim generałów.
Salles długo kazał na "I’m Still Here" czekać – od dziesięciu lat, kiedy stworzył dokumentalny portret Jia Zhangke, nie nakręcił filmu. A przecież po "Dworcu nadziei" zyskał status wielkiej nadziei brazylijskiego kina. Nie do końca spełnionej, bo jego międzynarodowe projekty, w rodzaju "Dzienników motocyklowych" (2004) czy "W drodze" (2012), choć nastrojowe (atmosferę Salles potrafi wytworzyć zawsze), nie miały wagi wcześniejszych filmów. Powrót do Brazylii w "I’m Still Here" jest jednak zarazem powrotem reżysera do wysokiej formy. Nastroju też jest tu pod dostatkiem – tworzą go rzeczona posiadłość, ale i winyle Hendrixa, T-Rex czy King Crimson, brazylijskie dźwięki mistrzów w rodzaju Caetano Veloso i Gilberto Gila, ale i ścieżka dźwiękowa skomponowana na potrzeby filmu przez Waltera Ellisa. Reżyser świetnie potrafi też opowiadać obrazem, tonacją – jak wtedy, gdy żywe kolory plaży zastępuje ciemnością: tajniacy gaszą światła w domu i wzywają postacie na przesłuchania w obskurnych pokoikach, a potem zamykają je w celach. Po dniu przychodzi noc.
Noc jednak nie jest wieczna. W pewnym momencie akcja przeskakuje do lat, w których Brazylia wyzwoliła się z więzów dyktatury – o dwie dekady i jeszcze dalej. Niestety, fragmenty te nie służą filmowi – nie tylko dlatego, iż wydłużają metraż do 135 minut, ale też wydają się zwyczajnie niepotrzebne. Informacje, których dostarczają, i tak powtórzone zostaną w napisach końcowych, zapewniających o "autentyczności wydarzeń" i podobieństwie pierwowzorów filmowych postaci. Całość oparta jest bowiem na książce Marcelo Paivy de Souzy, syna Eurice i Rubensa, będącego w Brazylii jedną z najbardziej znanych ofiar dyktatury. Stawką "I’m Still Here" jest bowiem nie tylko jakość artystyczna, ale i podtrzymywanie pamięci zbiorowej, zaświadczanie o zbrodniach junty. Salles idzie tu ścieżką wyznaczoną przez tytuły takie, jak "Desaparecidos" (2011) – pojawią się choćby odniesienia do Chile czasów Allende – czy argentyńskiego "Garage Olimpo" (1999). Wpisuje się tym samym w "gorączkę latynoamerykańską", przypominając, iż także Brazylia ma swoich desaparecidos – nieznikniętych do końca, póki o nich pamiętamy.
Gdy Rubens zostaje aresztowany, Eunice zmuszona jest przejąć funkcje pełnione wcześniej przez męża, dwoić się i troić, by związać koniec z końcem, by spróbować dowiedzieć się czegokolwiek o pojmanym, w końcu – by ochronić dzieci przed traumą i ocalić ich szczęśliwe dzieciństwo. Nie jest już szyją, jest wszystkimi kończynami jednocześnie. W "I’m Still Here" najważniejsza jest właśnie jej przemiana, jej siła, spokój, strategie adaptacyjne. Fantastycznie udaje się to oddać grającej Eunice, Fernandzie Torres – jednej z najważniejszych brazylijskich aktorek, laureatce canneńskiej Palmy za "Kochaj mnie zawsze albo wcale" (1986). Torres jest częścią aktorskiego klanu – córką samej Fernandy Montenegro, pamiętnej z "Dworca nadziei" (1998), czyli filmu, po którym o Walterze Sallesie usłyszał cały świat. Po latach spotkali się znów. 95-letnia dziś aktorka (wciąż aktywna, ostatnio oglądaliśmy ją w świetnym "Niewidocznym życiu sióstr Gusmao") pojawi się na także na moment w "I’m Still Here".
Oprócz kreacji Torres oraz naturalnego uroku gromadki brazylijskich dzieciaków, największe wrażenie robi tu sam dom, w którym żyje rodzina Paivów i w którym rozgrywa się spora część akcji filmu. Przepięknie zaprojektowany i urządzony, sam jest ważnym bohaterem filmu, celebrując wartość kultury materialnej, piękna przedmiotów i ich znaczenia emocjonalnego. Przypomnieć on może nieco ten z "Romy" (2018) Alfonso Cuaróna albo tytułową posiadłość z "Aquariusa" (2016) Klebera Mendonçy Filho, którego heroina swoją drogą także stawała w nierównej walce z systemem – tam kapitalistycznym, tu stworzonym przez reżim generałów.
Salles długo kazał na "I’m Still Here" czekać – od dziesięciu lat, kiedy stworzył dokumentalny portret Jia Zhangke, nie nakręcił filmu. A przecież po "Dworcu nadziei" zyskał status wielkiej nadziei brazylijskiego kina. Nie do końca spełnionej, bo jego międzynarodowe projekty, w rodzaju "Dzienników motocyklowych" (2004) czy "W drodze" (2012), choć nastrojowe (atmosferę Salles potrafi wytworzyć zawsze), nie miały wagi wcześniejszych filmów. Powrót do Brazylii w "I’m Still Here" jest jednak zarazem powrotem reżysera do wysokiej formy. Nastroju też jest tu pod dostatkiem – tworzą go rzeczona posiadłość, ale i winyle Hendrixa, T-Rex czy King Crimson, brazylijskie dźwięki mistrzów w rodzaju Caetano Veloso i Gilberto Gila, ale i ścieżka dźwiękowa skomponowana na potrzeby filmu przez Waltera Ellisa. Reżyser świetnie potrafi też opowiadać obrazem, tonacją – jak wtedy, gdy żywe kolory plaży zastępuje ciemnością: tajniacy gaszą światła w domu i wzywają postacie na przesłuchania w obskurnych pokoikach, a potem zamykają je w celach. Po dniu przychodzi noc.
Noc jednak nie jest wieczna. W pewnym momencie akcja przeskakuje do lat, w których Brazylia wyzwoliła się z więzów dyktatury – o dwie dekady i jeszcze dalej. Niestety, fragmenty te nie służą filmowi – nie tylko dlatego, iż wydłużają metraż do 135 minut, ale też wydają się zwyczajnie niepotrzebne. Informacje, których dostarczają, i tak powtórzone zostaną w napisach końcowych, zapewniających o "autentyczności wydarzeń" i podobieństwie pierwowzorów filmowych postaci. Całość oparta jest bowiem na książce Marcelo Paivy de Souzy, syna Eurice i Rubensa, będącego w Brazylii jedną z najbardziej znanych ofiar dyktatury. Stawką "I’m Still Here" jest bowiem nie tylko jakość artystyczna, ale i podtrzymywanie pamięci zbiorowej, zaświadczanie o zbrodniach junty. Salles idzie tu ścieżką wyznaczoną przez tytuły takie, jak "Desaparecidos" (2011) – pojawią się choćby odniesienia do Chile czasów Allende – czy argentyńskiego "Garage Olimpo" (1999). Wpisuje się tym samym w "gorączkę latynoamerykańską", przypominając, iż także Brazylia ma swoich desaparecidos – nieznikniętych do końca, póki o nich pamiętamy.