Dzieje grzechu

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Lee Daniels nie jest reżyserem, na którego filmy czeka się z niecierpliwością – jeżeli w ogóle. Zachowawczy, mało charakterny, wymagający cierpliwości, która zwykle się nie zwraca, co było szczególnie dotkliwe w przypadku "Billie Holiday" (2021), tytułu nie oferującego kompletnie nic poza wyborną rolą Andry Day. Tym razem amerykański twórca postanowił spróbować swoich sił w kinie gatunkowym, łącząc je z dramatem o dziedziczeniu traum.

  • Netflix
  • Matt Miller


Horror oparty na faktach brzmi dość zabawnie, szczególnie dla tych będących na bakier z wiarą w siły nadprzyrodzone – jednak to właśnie taką informacją częstuje nas Daniels na początku filmu. Zaczyna się klasycznie: przeprowadzką do domu, w którym roztacza się dziwna energia – nieoczekiwanym trafem mająca źródło w piwnicy (ewidentnie to przybytek pozbawiony strychu). Główna bohaterka, Ebony (Andra Day), już i tak nie ma łatwego życia. To jej trzecia relokacja w ciągu roku, a z powodu służby męża w Iraku zmuszona jest do samotnego wychowywania trójki dzieci: Andre (Anthony B. Jenkins), Nate’a (Caleb McLaughlin) i Shante (Demi Singleton). Ponadto nie jest ona łatwą osobą. Przez swoją impulsywną i pyskatą naturę, a także odziedziczoną po rodzicielce skłonność do wysokoprocentowych napojów, często popada w konflikty z prawem, doczekała się choćby własnej kartoteki i kuratorki w postaci niezbyt jej przychylnej Cynthii (Mo'Nique), zadającej ostatnio jak mantrę jedno pytanie: skąd u dzieci te siniaki?

O pomoc w zaaklimatyzowaniu się w nowym lokum Ebony prosi zatem swoją matkę, Albertę (Glenn Close). Ta z kolei przeszła życiowe katharsis i złe nawyki zamieniła na niedzielne nabożeństwa (na co niemały wpływ miała prawdopodobnie trawiąca jej ciało choroba nowotworowa). Daleko jej jednak do dewotki, nie kandyduje także do bycia wzorem cnót, podobnie jak córka klnie jak szewc i choćby sesje chemioterapii potrafi wykorzystać do flirtów z młodszymi pielęgniarzami. Tymczasem odgłosy z piwnicy są coraz głośniejsze, a najmłodszy, a zatem najbardziej niewinny członek rodu, Andre, zaczyna lunatykować i rozmawiać z niewidzialną materią. Przybywa także siniaków na ciałach dzieci.

Glenn Close
  • Netflix
  • Aaron Ricketts


Społeczne i rodzinne tło Daniels maluje tak wybornie, iż aż łatwo zapomnieć, czy oglądamy horror czy dramat. Czemu zdecydowanie pomaga również niemal całkowity brak gatunkowego napięcia i kuriozalna charakteryzacja. Reżyser początkowo próbuje też gubić tropy, składając obietnicę czegoś więcej niż filmu grozy z generatora, nęcąc metaforą na miarę chociażby "Czyj to dom" (2020) Remiego Weekesa oraz lustrując sytuację osób czarnoskórych na tle białej społeczności. Wektor uwagi kieruje na dynamikę relacji rodzinnych, w których aż nazbyt często następuje utrata kontroli nad zachowaniem. "Wybawienie" to bowiem horror nie tyle o strachach z piwnicy, ile o społecznej i systemowej znieczulicy, przemocy domowej, kopiowaniu wzorców, emocjonalnej samoregulacji najgorszymi możliwymi środkami, wybrzmiewający myślą, iż zło przyciąga zło. Że dopóki nie wysprzątamy własnej kuwety, nie zrobimy gruntownego rachunku sumienia przyglądając się sobie dokładnie w lustrze, przyznając zarówno do własnych win, jak i bezbronności wobec katów, dopóty kołowrotek traum będzie się kręcić w najlepsze, zabierając nam (w przenośni) najbliższe osoby. Metafora to chwalebna i słuszna, ale gubiąca się w pokracznej stylistyce. Nie trzeba też specjalnych zdolności, żeby przewidzieć kierunek akcji i dalsze rozwiązania fabularne. Kiedy na horyzoncie pojawia się apostołka Bernice (Aunjanue Ellis-Taylor), wszystko co zostaje, to o odcinanie kuponów od gatunkowego elementarza – niestety, skonstruowane tak nieudolnie, iż zamiast trzymać napięcie i uwagę, powoduje ziewanie i przewracanie oczami.

Jako miłośniczka hybryd, pod płaszczykiem horroru przemycających pełnokrwiste dramaty o wykluczeniu, traumach, stosunkach rodzinnych, społecznych i innych ważkich kwestiach, nowym filmem Danielsa powinnam być zachwycona, szczególnie, iż reżyser kolejny raz zadbał o mocną obsadę. Jego niewątpliwa muza, Day, wypada jednak blado, próżno szukać w jej kreacji przebłysków geniuszu z poprzedniej produkcji Amerykanina. Najjaśniejszym punktem jest tu bez wątpienia Glenn Close w roli nawróconej babci, szyjąca swoją rolę w zasadzie z niczego. Gdyby nie ona, cóż, wytrwanie do końca seansu nie byłoby prawdopodobnie możliwe. Nadmierna gatunkowa schematyczność, leżąca daleko za takimi tytułami, jak chociażby "Kod zła" czy "Mów do mnie", fabularny chaos i gubienie narracyjnego klucza, powodują rozmiękczenie obiecanej metafory, zostawiają nas tym samym z mocno przeciętnym, acz mającym dobre intencje filmem.
Idź do oryginalnego materiału