Jakub Wojtaszczyk: Czytając twoją debiutancką powieść „Kiedy słońce wypieka sny”, pomyślałem: Uff, nie ma tu tyle cierpienia, które przecież jest tak częste w opisywaniu LGBT-ów. Twoja bohaterka Noemi jest, jeżeli nie szczęśliwa, to na pewno usatysfakcjonowana z życia. Przyjemnie ci się pisało tę historię?
Julia Durzyńska: To trudne pytanie. Na pewno pisanie niektórych fragmentów bezpośrednio dotyczących transpłciowości mnie lekko zretraumatyzowało. Bywało, iż płakałam, albo musiałam odpocząć, gdy emocje były zbyt silne i trudne do zniesienia. Natomiast w dużej mierze bywało tak, iż praca nad książką wprawiała mnie w dobry humor. Mam nadzieję, iż udało mi się to zawrzeć w tekście i żart jest w nim wyczuwalny. Więcej śmiałam się, pisząc, niż roniłam łzy.
JW: Czy możesz powiedzieć, co było retraumatyzujące?
Julia Durzyńska, fot. Krystian Daszkowski
JD: Przypomnienie sobie siebie sprzed tranzycji. To, jaki ogrom zmian mnie czekał, jaką rewolucję musiałam w życiu przeprowadzić, ile to było rozmów z osobami bliskimi i jakie to wszystko było po prostu trudne i skomplikowane, a czasami wręcz straszne.
Natomiast potem okazało się, iż krok po kroku wszystko jest do ogarnięcia i z dnia na dzień może być już tylko lepiej.
Ale tak, pisząc, rozpłakałam się nad historią Noemi, moim alter ego, iż musiałyśmy to wszystko przejść. Miałam wiele szczęścia, bo towarzyszyły mi wspierające osoby. Natomiast nikt za ciebie tranzycji nie przejdzie. Musimy sami i same wykrzesać w sobie energię, by poradzić sobie ze wszystkimi sytuacjami, jakie ta decyzja ze sobą niesie.
JW: Wiem, iż Noemi, twoją główną bohaterkę, stworzyłaś ponad 20 lat temu. Kiedy postanowiłaś do jej historii wrócić?
JD: Do pisania wróciłam w pandemii z chęcią sprawdzenia, co po tak długim czasie u Noemi słychać. Chciałam zobaczyć, jak sobie radzi jako już dojrzała kobieta, która tranzycję ma za sobą. Postanowiłam przywrócić ją do życia. Lockdown dał mi na to przestrzeń, czas na refleksję, pozwolił mi się wyciszyć. Mogłam wyobrazić sobie dalsze losy stworzonej kiedyś bohaterki.
JW: Wracasz do Noemi i jaką ją znajdujesz?
Julia Durzyńska, fot. Krystian Daszkowski
JD: Zahartowaną po przejściach. Wiele udało jej się osiągnąć na polu zawodowym, ale też trochę bywała w świecie, otarła się o różne kultury i języki. Stąd w książce znajdują się dialogi po francusku, aby dodać smaku opowieści, która przecież częściowo dzieje się we Francji. Dodają one naturalności.
Natomiast jeden z bohaterów, Nicolas, jest dwujęzyczny; kiedy rozmawia z Noemi, swobodnie przeskakuje między polskim a francuskim.
Wielu moich zagranicznych przyjaciół stwierdziło, iż powinnam wydać książkę właśnie po francusku, bo biegle znam ten język. Tymczasem chciałam, żeby „Kiedy słońce…” wyszło u nas, by – na ile to możliwe – trochę namieszać w polskiej kulturze, może też oddać jej trochę hołd.
JW: Mam wrażenie, iż twój debiut jest dla rodzimej kultury koniem trojańskim. Przede wszystkim dużą część akcji osadzasz w Paryżu, czyli mieście, które kojarzy nam się z filmami romantycznymi, z bohaterkami i bohaterami, najczęściej cis hetero. Natomiast twoja bohaterka ma tożsamość queerową i właśnie w stolicy Francji przeżywa gorące romanse. Obalasz stereotypy!
Julia Durzyńska, fot. Krystian Daszkowski
JD: Moja przygoda z Paryżem w ogóle nie była tak intensywna, mieszkałam w tym mieście tylko rok. Natomiast we Francji spędziłam kilka lat, ale w zupełnie innym regionie. W książce bardzo świadomie użyłam francuskiej stolicy jako miejsca akcji. Wykorzystałam kliszę, by opowiedzieć historię miłosną, ale z przymrużeniem oka, pół żartem, pół serio.
JW: Mało tego – przez pierwsze 100 stron nie informujesz osób czytających, iż twoja bohaterka jest trans. Najczęściej taki coming out następuje na samym początku, aby wszyscy wiedzieli, co czytają.
JD: Zależało mi, aby najpierw pokazać Noemi jako kobietę, która niczym nie różni się od innych kobiet. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka, na jakie się decyduję. Obawiałam się, iż nie zainteresuję czytelników na tyle, by towarzyszyli bohaterce przez kolejne kartki powieści. Nie definiując, o czym piszę, i jasno nie stwierdzając, w jakim kierunku podąża historia, mogłam ich zniechęcić. Oczywiście poprzez język i pomysły narracyjne starałam się, żeby poza fragmentami o transpłciowości moja powieść była wciągająca.
Przez pierwsze 100 stron tylko delikatnie queerowość sugerowałam.
Po opiniach na portalu LubimyCzytać widzę, iż niektóre osoby już na początku spodziewały się jednak „mocnego uderzenia”. Dopiero ta druga część, czyli „młodzieżowa”, wywołała efekt „wow!”.
JW: Część młodzieżowa, jak świetnie zauważył Bartosz Żurawiecki, na myśl przywodzi powieści dla małolatów z czasów PRL-u. To właśnie ją pisałaś lata temu, prawda?
Julia Durzyńska, fot. Krystian Daszkowski
JD: Tak, we wczesnych latach 2000., na pierwszym roku studiów doktoranckich. To był czas, gdy próżno było szukać reprezentacji LGBT-owej w mediach. „Repliki” nie było, internet raczkował. Usiadłam do komputera z myślą, iż napiszę krótkie opowiadanie o erotycznym zbliżeniu dwójki młodych osób queerowych. Bardzo gwałtownie jednak stwierdziłam, iż ten temat w ogóle mnie nie interesuje. Przypomniałam sobie wakacje z końca podstawówki. Zawsze miałam bardzo dziewczyński wygląd. Bez większych przeszkód mogłabym wejść w grupę nowo poznanych osób i uchodzić za „zwykłą dziewczynę”. Wyobraziłam sobie, jak idę na pierwszą randkę z chłopakiem z tej grupy, jak spędzam z nim czas… Będąc przed tranzycją, pisząc opowiadanie, niejako mentalnie tę tranzycję przeszłam.
Skończonego tekstu nigdy nigdzie nie wysłałam, natomiast pozwolił mi on zrozumieć, iż muszę dokonać tranzycji w prawdziwym życiu.
Po latach, gdy wróciłam do tego fragmentu, uznałam, iż może i mi pomógł, ale nie jest on dobrze napisany. Byłam bardzo krytyczna wobec tego, co napisałam w młodości. Pracując naukowo, a jestem biolożką molekularną, stworzyłam dziesiątki artykułów. Kocham też literaturę piękną, zawsze skrobałam jakieś krótkie formy do szuflady lub mediów społecznościowych, więc siłą rzeczy mój warsztat literacki z biegiem lat się polepszył. Wielokrotnie fragment młodzieżowy mojej powieści poprawiałam i dopisałam części bardziej współczesne.
JW: Wspomniałaś o braku nieheteronormatywnej reprezentacji w czasach twojej młodości. Czy teraz, pisząc, myślałaś o queerowej młodzieży?
JD: Tak, oczywiście. Jednym z powodów, dla których ją napisałam, była właśnie chęć pokazania, iż można przejść tranzycję, iż można żyć w zgodzie z sobą. Choć nie jest to tylko opowieść o transpłciowości…
JW: …co jest jej jeszcze większą siłą, bo pokazuje, iż bycie trans to po prostu proza życia.
Julia Durzyńska, fot. Krystian Daszkowski
JD: Jasne. I te wszystkie tematy po prostu gdzieś we mnie siedziały. Być może w „Kiedy słońce wypieka sny” jest ich za dużo, ale mam wrażenie, iż ze sobą współgrają i się uzupełniają – tworzą spójną kompozycję. Powiedziałam moim rodzicom, iż 50 proc. książki jest ze mnie. Moja mam spojrzała na mnie i odpowiedziała: „Wydaje mi się, iż znacznie więcej”. Bez przesady! Ale na pewno sporo.
JW: „Kiedy słońce wypieka sny” jest też laurką dla Poznania, do którego z każdych wojaży Noemi wraca jak na skrzydłach.
JD: Poznań jest jak drugi, a adekwatnie trzeci kochanek Noemi. To miasto to dla niej wielki, męski facet, przy którym czuje się bezpiecznie. Też dlatego, iż bohaterka jest w nim zakochana i patrzy na Poznań przez różowe okulary. Taka miłość do miasta to motyw zaczerpnięty z „Seksu wielkim mieście”, bo tak też Carrie traktowała Nowy Jork. Moja bohaterka nie wyobraża sobie, iż mogłaby mieszkać gdzieś indziej. Podobnie mam ja. Rzucę stolicę Wielkopolski dopiero na emeryturze, którą planuję spędzić gdzieś w ciepłych rejonach Europy.
JW: Wspomniałaś, iż do pisania potrzebujesz przestrzeni i wyciszenia. Czekasz na nie, by wrócić z drugą książką?
JD: Mogę ci obiecać, iż druga książka kiedyś powstanie, ale na pewno po długiej przerwie. Mam na nią złoty pomysł. Będą to historie uniwersyteckie. Przez ponad ćwierć wieku pracy wystarczająco się napatrzyłam, aby ten tygiel opisać. Oczywiście bez nazwisk (śmiech).
Julia Durzyńska – urodzona w Poznaniu w 1976 roku. Zdała maturę „filologiczną”, to znaczy tylko z języków: polskiego, angielskiego i francuskiego w 1995 roku w poznańskim liceum Ad sanctam Mariam Magdalenam. Uzyskała magisterium z biologii molekularnej na UAM w 2000 roku. Następnie obroniła doktorat we Francji w 2004 roku na Uniwersytecie w Nantes. Od 2005 roku jest zatrudniona na Wydziale Biologii UAM – jako adiunktka do 2019 roku, a od prawie sześciu lat jako profesora uczelni. Odbyła dwa podoktorskie staże naukowe w Filadelfii i na Florydzie, które łącznie trwały trzy lata. Uwielbia obcować z przyrodą, wodą i uczestniczyć w kulturze. Kocha czytać. Czasem dziwi się, iż z wykształcenia nie jest humanistką, bo z zamiłowania na pewno.