Czy warto wybaczyć mężczyźnie, który wrócił ze spuszczoną głową? Nie chcę żyć tak jak teraz, ale wracać do niego też nie potrafię.
Z Tomaszem byliśmy małżeństwem przez czternaście lat. Wydawałoby się, iż przeszliśmy przez wiele, zbudowaliśmy wspólnie niejedno. Czytałam nawet, iż większość rozwodów zdarza się w pierwszych trzech latach, a potem – coraz rzadziej. My chyba byliśmy wyjątkiem. No cóż, typowa historia: mąż odszedł do młodszej. Ale dla mnie to był kataklizm. Życie pękło jak lód pod nogami, a ja wpadłam w czarną dziurę.
Tomasz oświadczył mi się, gdy praktycznie byliśmy jeszcze dziećmi. Ja – zwykła dziewczyna z przeciętnej rodziny, on – z wpływowej, zamożnej, jedyny syn. Rodzice pomogli – podarowali nam trzypokojowe mieszkanie w samym centrum Warszawy. Pobraliśmy się szybko. Najpierw długo nie mogliśmy mieć dzieci, już traciłam nadzieję, ale w końcu urodził się syn, a dwa lata później – córka. Żyłam jak w bajce: przytulny dom, rodzina, dzieci. Wszystko wydawało się prawdziwe.
A potem pojawiła się ona. Nowa w pracy – słodka, pomocna, z oczami ofiary i krokiem zwyciężczyni. I nagle – wyrzuca mnie z dziećmi na bruk. Ot, po prostu. Tak będzie lepiej. Zostawił mieszkanie dla siebie, płacił alimenty – tak, formalnie. Ale jak ja miałam żyć? Bez wykształcenia, bez doświadczenia, z dwójką dzieci na głowie?
Rodzice przygarnęli nas do babcinego starego mieszkania na Woli. Było ciasno, ciężko, strasznie. Uczyłam się na nowo oddychać. Uczyłam się oszczędzać, prać manualnie, biegać z wózkiem po sklepach i harować na śmierć. Stopniowo jakoś się pozbierałam. Stałam się twardsza. Pogodziłam się z sytuacją.
Minął rok. I nagle – telefon. Tomasz. Przeprasza, mówi. Popełnił błąd. Nie wiedział, co traci. Gadając, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Prosił o spotkanie. Długo odmawiałam, ale w końcu się zgodziłam. Gdzieś na peryferiach, w taniej kawiarni – nie tam, gdzie kiedyś piliśmy wino, patrząc sobie w oczy.
I wiecie co? Przede mną siedział już nie on. Nie ten zadbany, pewny siebie, dumny Tomasz. Ten był przygarbiony, z opuchniętymi oczami, z tygodniowym zarostem. Wyglądał na pustego. Wszystko, co czyniło go mężczyzną mojego życia, zniknęło. Jego opowieść też nie była oryginalna: ona żądała pieniędzy, prezentów, wyjazdów. Rozwaliła mu biznes, sprzedała informacje konkurencji. I odeszła. A on został sam.
Płakał. Klęczał. Mówił, iż my jesteśmy jego rodziną, iż kocha dzieci, kocha mnie. Bałam się, iż się złamię. Ale nie. Patrzyłam na niego i nie czułam nic. Ani litości. Ani bólu. Ani miłości. Tylko obojętność.
Powiedziałam mu: „Przestań robić z siebie błazna”. Nie ze złości – po prostu ze zmęczenia. Nie chciałam już słuchać jego lamentów, widzieć tego żałosnego spojrzenia. Wszystko mi było jedno, czy będzie krzyczał. Ludzie krzyczą na ulicach – i nikt nie zwraca uwagi. Po raz pierwszy w życiu poczułam wolność od niego.
Ale w domu zrobiło się pusto. Nie z powodu samotności – przez pytania bez odpowiedzi. Podzieliłam się myślami z mamą i przyjaciółkami. Przyjaciółki były kategoryczne: zdradził – zdradzi ponownie. Uważają, iż choćby nie powinnam była się z nim spotykać. Mama natomiast cieszyła się. Mówiła, iż dzieci potrzebują ojca. Że jako kobiecie nie powinnam wszystkiego odrzucać. Że rodzina jest ważna, choćby gdy serce milczy.
Słuchałam wszystkich, ale odpowiedzi nie znalazłam. Minął miesiąc. Dalej mieszkam u babci. Sam gotuję, sam decyduję, jak żyć. Tomasz zaczął regularniej wysyłać pieniądze, rzucił picie. Wciąż prosi, żebym wróciła. Próbuje pokazać, iż się zmienił. A ja patrzę na swoje życie i rozumiem – nie chcę, żeby dalej takie było. Ale do niego też wracać nie potrafię.
Nie jestem dzieckiem. Nie mam dwudziestu lat. A jednak czuję się jak w pułapce. Boję się zrobić krok. Do przodu – w nieznane. Do tyłu – w zdradę. Nie wiem, gdzie iść. I każdego wieczoru, gdy dzieci śpią, patrzę w okno i proszę samą siebie: tylko żebym zrozumiała, czego naprawdę chcę. Tylko żebym znów potrafiła czuć.