Conan Gray powraca z kolejnym albumem. Wydane rok temu Found Heaven dość mocno odbiegało od wcześniejszej twórczości muzyka, dostarczając fanom wrażeń rodem z lat 80. Teraz piosenkarz postanowił zawrócić, ale nie do końca udało mu się dotrzeć do dawnego brzmienia. Piosenki na Wishbone niezmiennie emanują bólem rozdartego serca, jednak brak im dawnego blasku Conana.
Found Heaven oceniłam jako jeden z najlepszych krążków zeszłego roku. Naturalnie odegrany nastrój sprzed 4 dekad dopełnił genialny wizerunek Conana, którego uroda świetnie wpasowała się w klimat płyty. Największym zaskoczeniem był dla mnie jego wokal, który w końcu miał szansę wybrzmieć. Oczekiwałam na tamten moment kilka lat, bo amerykańskiego muzyka śledzę już od dłuższego czasu. Jego poprzednie wydawnictwa, wywodzące się z kultury bedroom-popu, miały w sobie coś specjalnego. To coś sprawiało, iż Conan Gray od początku swojej kariery zdołał wykreować swój charakterystyczny styl. Niestety zabrakło mi go na Wishbone.
Małe wrażenie zrobił na mnie pierwszy singiel, This Song. Patrząc na teledysk, wydawać by się mogło, iż w końcu dostaniemy od artysty wesoły album. Później ukazała się jednak zapowiedź Vodka Cranberry i te kilka sekund refrenu wystarczyło, aby wyprowadzić fanów z błędu. Tematem przewodnim ponownie jest nieudane życie miłosne. Nie będę udawać, iż nie robi się to monotonne. Szkoda, bo Gray pokazał już wcześniej, iż potrafi pisać piękne teksty na różne tematy. Rozpoczynający Wishbone utwór Actor kreśli jednak początki smutnej historii kręcącej się wokół wakacyjnego rozstania. Na plus trzeba zaliczyć, iż Conan rzeczywiście postanowił napisać tym albumem pewną opowieść. Narrację dopełniają 3 teledyski przedstawiające losy Wilsona i Brando, granych przez wokalistę i jego przyjaciela – Coreya Fogelmanisa.
Moją uwagę zwraca jednak Romeo – mocno wpasowujący się w estetykę nowego wydawnictwa. Utwór nawiązuje w pewien sposób do starszych piosenek Conana, kiedy melodią noszącą każdy kawałek były młodzieńcze emocje. My World z kolei bardzo przypomina mi utwory The Cure z lat 90. Mogłabym przysiąc, iż momentami słyszę tutaj Friday I’m in Love. Następne w kolejce Class Clown może być jednym z moich ulubionych kawałków na tej płycie. W refrenie piosenkarz manipuluje swoim głosem w taki sposób, iż naprawdę oddaje specyficzne i niezręczne uczucie bycia klasowym klaunem.
Nie jestem fanką ballad, ale ze wszystkich na tej płycie Nauseous podoba mi się najbardziej. Rzeczywiście można poznać na niej wyjątkową zdolność Graya do pisania obnażających i emocjonalnych tekstów. Następne jest Caramel, które domyka teledyskową trylogię. Utwór ten ma zapędy na zostanie popowym hitem. Nie wyróżnia się jednak na tyle, żeby nie zginąć w morzu podobnych piosenek. Najlepiej wypada outro, w którym Conan sili się na zadziorny wokal. Jest to jednak jedynie most do kolejnej ballady, bo za chwilę zaczyna się Connell. Tym razem kolejne wersy o wakacyjnych miesiącach sprawiają jedynie wrażenie zapychacza.

Chciałoby się usłyszeć na tym albumie więcej melodii w stylu Sunset Tower. Wibrujący wstęp intryguje, a delikatny charakter tej piosenki działa na słuchacza kojąco. Eleven Eleven to kolejny z utworów, których nie zapamiętam na długo. Na tym etapie trudno jest mi kupić koncept historii. Przynajmniej dla mnie Wishbone nie brzmi jak opowieść pisana od pierwszej piosenki do ostatniej, a raczej jak powtarzana w kółko anegdota. Całość zamyka Care. Niestety nie podciągnął on mojej oceny, bo według mnie utwór ten wypada najsłabiej.
Wishbone ma swoje momenty, jednak to dla mnie za mało, aby do tego wydawnictwa powracać. Być może moje oczekiwania zostały zbyt mocno zawyżone przez zeszłoroczne Found Heaven. Ciężko jednak przestawić się z pomysłowych hitów na monotematyczne ballady. Nowe utwory Conana mimo wszystko brzmią dobrze, a głos odnaleziony na poprzednim albumie przez cały czas potrafi się tutaj wybijać. Chciałabym jednak, żeby za pięknym wokalem szła też przyciągająca uwagę melodia.
Fot. główne: materiały prasowe // Universal Music Polska