Choćbym miała za to spłonąć. Niezwiązana, tom 1 – recenzja książki

popkulturowcy.pl 3 godzin temu

Magia, rytuały i ciepła herbatka. Nigdy nie potrafiłam oprzeć się tak przedstawionej fantastyce. Opis naprawdę mnie zaintrygował, ale nie dajcie się zwieść — to nie będzie przytulna i słodka książeczka do poczytania dla odprężenia. gwałtownie robi się mrocznie, niebezpiecznie i… irytująco.

Zacznę jednak od tego, iż naprawdę zafascynowała mnie konstrukcja i działanie świata przedstawionego w Choćbym miała za to spłonąć. Chociaż z początku może się wydawać, iż jest tego za dużo, wszystkie zasady gwałtownie układają się w sensowną i logiczną całość. Jedynym zgrzytem jest bardzo wyraźna granica pomiędzy rolą kobiet i mężczyzn w magicznym społeczeństwie, w dodatku podyktowana niemal przez sam wszechświat, bo magia, jaką się tam dysponuje, jest ściśle zależna od płci. Nie wyszło to jednak aż tak źle, jak można by się spodziewać.

Zobacz również: Nie całkiem martwa – recenzja książki. Całkiem niezła

Niestety, tak zwany world-building jest jednym z naprawdę nielicznych pozytywów. Główna bohaterka, Lavender, okazała się niesamowicie irytująca — wiecznie zapłakana, bezradna i przerażona. Jednocześnie zawsze pcha się w centrum wydarzeń i niebezpieczeństwa, głównie po to, by nie wiedzieć, co ma ze sobą zrobić, gdy już się w tym głównym obszarze wydarzeń wreszcie znajdzie.

Co gorsza, Lavender wykazuje przesadny wręcz altruizm. Jest dobra, ma oczywisty kompleks bohaterki i próbuje uratować wszystkich dookoła, tylko nie siebie samą. Z jednej strony doprowadzało mnie to do szału, z drugiej zaś miałam gdzieś z tyłu głowy świadomość, iż może to być fabularnie całkiem nieźle uzasadnione.

Zobacz również: Eryk Promiennooki – recenzja książki. Wikiński harlequin

Okazuje się bowiem — i to dość wcześnie — iż nasza protagonistka jest nie tylko wybranką wszechświata, ale również przeklętą. To drugie jest rzecz jasna znacznie większym problemem, w dodatku nikt nie wie, jak złamać złe zaklęcie. Dlatego też doszłam do wniosku, iż tylko ktoś o naprawdę czystym sercu mógłby zdjąć klątwę zrodzoną z nienawiści. Ma to sens, jest logiczne i wyjaśnia charakter Lavender, ale jednocześnie naprawdę mogło być napisane dużo lepiej.

Tajemniczy Strażnik Storm i Lavender w oczywisty sposób od początku historii mają się ku sobie. Nie dziwi więc, gdy ich relacja bardzo gwałtownie staje się romantyczna. Zaskakujące natomiast jest dla mnie to, iż przywiązanie Storma zamienia się niemal w obsesję. Sam bohater wspomina o tym dość otwarcie, jednak nie jest to pokazane jako coś negatywnego.

Zobacz również: Śmierć między stronami – recenzja książki. Zbrodnia doskonała?

Moim zdaniem informacja, iż ktoś ma ochotę zamknąć mnie w klatce i nie wypuszczać „dla mojej ochrony”, byłaby nie tyle sygnałem alarmowym, co wyjącą syreną ostrzegawczą. Problem w tym, iż Lavender nie widzi w tym zagrożenia, chociaż nadopiekuńczość Storma staje się nie do wytrzymania. Nie sądzę jednak, iż powinno być to dla mnie zaskoczeniem, bo jeżeli mam być szczera, żadna z przedstawionych w książce relacji nie jest ani zdrowa, ani normalna.

Jedyną naprawdę dobrze napisaną postacią w Choćbym miała za to spłonąć wydaje mi się Camellia. Ma wyraźnie zarysowany charakter, jest pewna siebie i zdecydowana. Potrafi jasno określić priorytety i plan działania. Chociaż nie zawsze była szczera ze strażnikami i od początku do końca sama wzbudzała podejrzenia — tak, iż czytelnik nie wiedział, czy można jej zaufać — to obawy wiedźmy nie były bezpodstawne. Miała rację, twierdząc, iż przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa strażnicy, zwłaszcza Storm, nie pozwoliliby jej działać. Natomiast jej motywacja i intencje okazują się w kluczowym momencie naprawdę zaskakujące.

Zobacz również: Frankenstein – recenzja książki. All praise Mary Shelley!

Jeżeli zaś chodzi o antagonistę, wiedźmiarza Marcela, to — nie licząc imienia, które kompletnie do niego nie pasuje — nie wyróżnia się on w zasadzie niczym. Typowy złoczyńca, którego działania są podyktowane pobudkami na poziomie „jestem zły, bo jestem zły”. Owszem, wydaje się przerażający, potężny, szalenie inteligentny i okrutny, a także zawsze zdaje się jeden krok przed naszymi bohaterami. Jednak dokładnie taki opis pasuje do większości czarnych charakterów.

Zakończenie budzi we mnie mieszane uczucia. Niektóre rozwiązania fabularne wydają mi się odpychające, żeby nie powiedzieć — obrzydliwe. Inne natomiast okazały się zaskakujące i oryginalne. Dało to na tyle osobliwe połączenie, iż raczej na pewno sięgnę po kontynuację. Chociaż przyznam się szczerze, iż przez większość lektury miałam ochotę walić głową o ścianę.

Zobacz również: Ciemna strona księżyca – recenzja książki. Kosmiczno-fantastyczna sinusoida

Podsumowując, Choćbym miała za to spłonąć to tytuł równie interesujący co irytujący. Znajdziemy tu naprawdę oryginalne założenia świata i świetny pomysł na fabułę, popsuty wyjątkowo denerwującą główną bohaterką. Pomimo kilku nie najgorzej napisanych postaci, wszystkie relacje między bohaterami wydają mi się w mniejszym lub większym stopniu toksyczne. Być może nie będę wyczekiwać z niecierpliwością kolejnego tomu, ale sięgnę po niego, gdy już się ukaże.


Autor: Monika Sławik
Okładka: Marta Urbaniak
Wydawca: Jaguar
Premiera: 10 września 2025
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Stron: 464
Cena katalogowa: 59.90 zł


Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z wydawnictwem Jaguar. Dziękujemy!
Fot. główna: materiały promocyjne – kolaż (Jaguar)

Idź do oryginalnego materiału