Już dziś w Toruniu startuje prawdziwe święto kina i najważniejsza na świecie impreza dla wszystkich operatorów filmowych – 31. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Energa Camerimage. O Złotą Żabę powalczą w tym roku magicy kamery odpowiedzialni za takie hity, jak "Ferrari" (Erik Messerschmidt), "Biedne istoty" (Robbie Ryan), "Strefa interesów" (Łukasz Żal), "Filip" (Michał Sobociński) czy "Napoleon" (Dariusz Wolski).
A na imprezie pojawią się gwiazdy największego formatu – Adam Driver, Werner Herzog, Pablo Larrain, Juan Antonio Bayona czy bracia Quay. W Toruniu oczywiście będziemy i my. W oczekiwaniu na nasze wywiady i relacje, przypomnijcie sobie, co do tej pory pisaliśmy o konkursowych filmach.
autor: Kuba Popielecki
"Biedne istoty" to taka bardziej perwersyjna "Barbie". Ot, opowieść o kobiecie-lalce, która porzuca sztuczne życie pod kloszem, by poszukać głębszych doznań i szerszej świadomości. Barbie Grety Gerwig trafiała do prawdziwego świata, Bella Yorgosa Lanthimosa również trafia. W obu przypadkach jest to jednak "prawdziwy świat" – taki w cudzysłowie satyrycznego przejaskrawienia. Grecki reżyser po raz kolejny przekrzywia kamerę i patrzy z ukosa, by wychwycić absurdalność społecznego ładu oraz mechanizmów władzy i opresji. "Dziwny film", powie ktoś. Ale Lanthimos zrobił karierę na powtarzaniu do upadłego "chyba ty": na przypominaniu nam o tym, iż sami jesteśmy dziwni.
Nowe dzieło twórcy "Faworyty" to też po trochu "Frankenstein", "Pigmalion", "Człowiek słoń" i – bliżej domu – "Kieł". Ekscentryczny naukowiec doktor Godwin Baxter (Willem Dafoe) przywraca do życia zmarłą kobietę, której nadaje imię Bella (Emma Stone). Dziewczyna budzi się jako tabula rasa i Godwin – zdrobniale "God", czyli "bóg" – może ją kształtować wedle swojego widzimisię, ucząc od nowa ludzkich zwyczajów, języka i świata. Z czasem jednak apetyt poznawczy rośnie i Bella nie chce już żyć pod lupą jako eksponat w laboratorium. Wyrusza więc w podróż. Wojażując między Londynem, Aleksandrią a Paryżem pozna niuanse seksu i przemocy, pesymizmu i idealizmu, kapitalizmu i socjalizmu, wreszcie – patriarchatu i małżeństwa. Żyćko.
Podobnie jak "Barbie", "Biedne istoty" są zarazem wariantem Bildungsroman, jak i współczesną wersją satyry mennipejskiej. Bella to młoda dojrzewająca dziewczyna, która w toku fabuły socjalizuje się i przepoczwarza w dojrzałą kobietę. Ale to też eksplorerka krainy dziwów rodem z oświeceniowej powiastki filozoficznej: outsiderka testująca kolejne społeczne układy i kostiumy, która obnaża nienormalność normalności.
Całą recenzję filmu "Biedne istoty" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
autor: Michał Walkiewicz
Zaczyna się tam, gdzie kamera zagląda rzadko, czyli w całkowitej ciemności; w magmie fonii bez wizji, pośród stłumionych krzyków przechodzących w dziecięcy gwar, w końcu zamieniających się w śpiew nadrzecznej fauny. Nad wodą jest pomost, niedaleko łąka, a po drugiej stronie szosy – dwukondygnacyjny dom. W ogrodzie kwitnie bez, grządki pomidorów i sałaty wiodą pod mur zwieńczony drutem kolczastym. Ceglana ściana odgradza domostwo od obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Czasem rzeką płyną ludzkie kości. Po kąpieli trzeba wyszorować całe ciało. Do krwi.
Twórczość Jonathana Glazera – twórcy tak różnych filmów jak "Sexy Beast" o angielskim gangsterze, którego na emeryturze w Hiszpanii dopada przeszłość, oraz "Pod skórą" o kosmitce zamieniającej mężczyzn w pulsującą biomasę – trudno otworzyć jakimś zgrabnym, krytyczno-filmowym wytrychem. choćby tym, który zwykle pasuje do zamka wszelkich form hybrydowych, na przykład kina romansującego z wideo-artem. Podobnie, choć oczywiście w mikroskali, sprawa ma się z jego nowym filmem. "Strefę interesów" wypadałoby umieścić w tradycji filmów o Holokauście – gdzieś pomiędzy monumentalną elegią "Shoah" Claude'a Lanzmanna, zagarniającą największe pole społecznej świadomości "Listą Schindlera" Stevena Spielberga oraz intymną wyprawą do jądra ciemności z Pawłem Łozińskim w "Miejscu urodzenia". Wydaje się jednak dziełem na tyle osobnym, iż najłatwiej mówić o nim przez zaprzeczenie. Na przykład jako o estetyczno-intelektualnym rewersie "Syna Szawła" László Nemesa. W tamtym filmie przeciskaliśmy się w tłumie ofiar, zawieszona na ramieniu palacza zwłok z Sonderkommando kamera zatrzymywała się przy każdym trybiku nazistowskiej maszyny śmierci. Tutaj mrużymy oczy, żeby przyjrzeć się oprawcom, kamera zachowuje dystans i podgląda rezydentów domu – komendanta obozu Rudolfa Hossa (Christian Friedel), jego żonę Hedwigę (znana z "Toniego Erdmanna" Sandra Huller), teściową, dwójkę dzieci i służbę na obozowej przepustce.
Całą recenzję filmu "Strefa interesów" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
autor: Michał Walkiewicz
Nie potrzeba dobrego katolika, by przekonująco pokazać na ekranie boską interwencję – choć wiara prawdopodobnie pomaga. Scenę, w której strumień ropy naftowej przebija spękaną ziemię i zalewa tańczących wokół czarnego gejzeru Osagów (przy akompaniamencie elektronicznego folku Robbiego Robertsona) mógł nakręcić tylko Martin Scorsese. I to ten późniejszy Scorsese, dla którego podobne obrazki to zwykle zwiastun nowej "Księgi Hioba".
Odkrycie złóż ropy zmienia całą egzystencję plemienia, zaś na przestrzeni kolejnej dekady Osagowie stają się najbogatszą społecznością na świecie (stosowana tu miara "kapitału na mieszkańca" może mówić niewiele, więc powiedzmy, iż po miasteczkach Oklahomy poruszają się w automobilach z białymi szoferami). Scorsese opowiada o tym ekonomicznym zrywie za pośrednictwem serii quasi-archiwalnych materiałów, zaś sepia zamienia tę miniaturę w pożółkłą kartkę z podręcznika zapomnianej historii. Kiedy jednak do rezerwatów ściągają biali mężczyźni w poszukiwaniu czarnego złota, nostalgia przestaje wygładzać krawędzie przeszłości. Kula w tył głowy, dwie w klatkę piersiową, nóż pod żebra. Ktoś dogorywa w rowie z cementem, kto inny umiera na własnym ganku. Osagowie zaczynają ginąć. Dziesiątkami, bez wyboru, za dnia i w nocy. I choć trupów jest coraz więcej, kolonizatorom nie pali się, żeby złapać morderców. interesujące dlaczego?
Wszystkiemu przygląda się w trwodze rodzina Ernesta Burkharta (Leonardo DiCaprio) – weterana I wojny światowej, który pomimo miłości do "wszystkich kobiet tego świata", odnalazł spokój w ramionach jednej. Ernest żyje wraz z Indianką Mille (Lily Gladstone), dziećmi oraz dalszą familią na terenach Osagów. I choć do samego małżeństwa doszło na drodze cynicznej intrygi, w której stawką jest spadek, w miłość bohatera nie trzeba wierzyć na słowo – tajemnica kładąca się cieniem na ich uczuciu jest emocjonalnym sednem filmu. Wuj i mentor bohatera, William "King" Hale (Robert De Niro), to wpływowy handlarz bydła, który za fasadą jowialnego dziaduńcia skrywa makiawelistyczną naturę. Hale opowiada o mieszanych rodzinach niczym o świętej unii tradycji i nowoczesności, zaś Osagów ma za "najpiękniejsze istoty na Ziemi".
Całą recenzję filmu "Czas krwawego księżyca" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
autor: Kuba Popielecki
"Maestro" otwiera cytat z Leonarda Bernsteina, w którym słynny dyrygent-kompozytor zwierza się ze swojej artystycznej filozofii. Mówi, iż sztuka nie ma dawać odpowiedzi, tylko zadawać pytania: jej istotą jest napięcie między dwiema sprzecznościami. Reżyser i odtwórca roli Bernsteina, Bradley Cooper, ewidentnie chciał oznajmić swoje intencje i pokierować naszą uwagą: wskazać, czego mamy szukać, oglądając jego film. interesujące jednak, iż cytat dotyczy sztuki, a Cooper aplikuje go do życia.
To już klasyka kinowej biografistyki: filmografia czy dyskografia idą w odstawkę, skupiamy się na życiorysie. Niby zrozumiałe: kto by chciał oglądać film o tym, jak Bernstein przez dwie godziny siedzi nad partyturą i skrobie nutki. Wątpię, by dało to nam wgląd w tajemnicę jego artystycznego sukcesu. Jest jednak coś paradoksalnego w tym, jak chętnie filmowi biografowie dryfują w stronę kulis, zamykając życie artysty w anegdocie o jego – dajmy na to – seksualnych preferencjach. Można przecież nieładnie podsumować "Maestro" jako film, który szuka prawdy o Bernsteinie między dwoma biegunami jego orientacji. Albo prościej: jako film o tym, czy Bernstein był gejem czy nie był. Mniejsza o muzykę.
Przesadzam? Pewnie przesadzam. Ale Cooper również przesadza. Trzymam się tak bardzo tej sztuki, bo "Maestro" to film manifestacyjnie "artystyczny", już na wysokości tytułu silący się na arcydzieło. Niestety: moim zdaniem efekt końcowy nie do końca równoważy manierę, z jaką Cooper zabiera się za kino. Ale trzeba mu też oddać, iż panuje nad formą na tyle, by nakręcić rzecz, która wygląda jak Poważny Film. Taki z mnóstwem Aktorstwa, Zdjęć i Inscenizacji. Podczas seansu wciąż się zastanawiałem: "hej, a może to jest naprawdę dobre"?
Całą recenzję filmu "Maestro" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
autor: Kamil Kalbarczyk
Początkowo tytuł nowego filmu Michała Kwiecińskiego, jak również jego literackiego pierwowzoru pióra Leopolda Tyrmanda, wydał mi się nieco banalny. Ileż to utworów zwie się imieniem głównego bohatera lub bohaterki, jak gdyby z braku pomysłu na coś bardziej intrygującego? Po seansie nie mam jednak wątpliwości, iż "Filip" to niezwykle trafny tytuł. Z protagonistą bowiem nie rozstajemy się w zasadzie ani na scenę, zaś jego charyzma i energia wręcz rozpierają film. Co więcej, imię to przywodzi na myśl dawne określenie zająca, a postać grana przez Eryka Kulma jr. takiego właśnie szaraka – doskonale kamuflującego się przed myśliwymi, wyczulonego na każdy szmer i gotowego do dania susa – przypomina. Sęk w tym, iż jego maska jak najdalsza jest od szarości. Dzięki swojemu sarkazmowi i impertynenckości Filip potrafi niezauważenie, ale z podniesioną głową poruszać się wokół potencjalnych drapieżników.
Bohatera, prawdopodobnie około dwudziestoletniego, poznajemy w 1941 roku w warszawskim getcie, gdzie na przekór okolicznościom wydaje się pogodny i pełen humoru. Ta aura znika jednak tuż po gęstym i hipnotyzującym prologu, podczas którego cudem przeżywa on masakrę dokonaną przez nazistów w konspiracyjnym kabarecie. adekwatna akcja przenosi się o dwa lata do przodu do Frankfurtu nad Menem, gdzie Filip pod fałszywą francuską tożsamością u boku innych Europejczyków, pochodzących z różnych okupywanych krajów, pracuje jako kelner w luksusowym hotelu. Chłopak roztacza wokół siebie aurę wyniosłego casanovy, oportunisty i cynika, choć my wiemy, iż to tylko precyzyjnie skonstruowany pancerz osłaniający straumatyzowaną psychikę. Jako Francuz może przecież zaznać iluzorycznego bezpieczeństwa, swobodnie poruszać się w granicach miasta, po pracy opalać się na basenie, w nocy zaś pracować nad atletyczną sylwetką. Jako Polak mógłby tam co najwyżej przeżyć, wykonując przymusową pracę fizyczną i spotykając się z ciągłą pogardą. Jako Żyd nie miałby prawa oddychać.
Całą recenzję filmu "Filip" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
To chyba moment dobry jak każdy inny, bym podzielił się z Wami swoją miłością do "Ognistego podmuchu" z 1991 roku – hollywoodzkiej symfonii zniszczenia pod batutą maestro Rona Howarda. To opowieść o strażakach z Chicago, którzy najpierw ratują życie, a później zadają pytania – z rzadka natury egzystencjalnej, częściej o najtańsze piwo w mieście. Płomienie wciąż najlepsze na rynku, choć minęło ponad trzydzieści lat, seks na wozie strażackim bawi jak bawił, przesłanie o przyjaciołach poznawanych w biedzie (czytaj: w eksplodującej fabryce chemikaliów) krzepi jak krzepiło. Jest choćby Robert De Niro w stylizacji a'la porucznik Colombo i ze spalonymi na wiór plecami. Polecam wszystkim, od lat pięciu do stu pięciu.
"Black Flies" nie jest filmem o strażakach, tylko o ratownikach medycznych, ale działa na podobnym, fabularnym "silniku" (nie mylić z poetyką, o czym później): oto stary wiarus musztruje nieopierzonego młodzika, a techniczna edukacja jednego jest zarazem moralną reedukacją drugiego. Tym, co odróżnia jednak arcydzieło od arcyknota, jest gruba warstwa nihilizmu (pomijając takie drobnostki, jak aktorstwo, inscenizacja, scenariusz i reszta filmowego elementarza). A uwierzcie, iż nie ma jaskrawszego symbolu nihilizmu niż Sean Penn w kapturze nasuniętym na czoło i z wykałaczką między zębami.
Bohater Penna wszystko już widział, więc w Boga nie wierzy. I wszędzie już był, więc nic go nie zaskakuje. Zostało mu jedynie patrolowanie piekła, czyli Brooklynu – w obiektywie Davida Ungaro dzielnica jest tonącym w deszczu, betonowym labiryntem, po którym spacerują wszyscy święci Nowego Hollywood z Paulem Schraderem na czele. Jego młody partner (Tye Sheridan) też jest uszyty nićmi, które nadają się do cumowania statków, ale za skupionym obliczem aktora przynajmniej tli się coś w rodzaju myśli – choćby jeżeli jest to myśl o fajrancie. Po wstępnych oględzinach nie stwierdziłem konfliktu. Co prawda francuski reżyser Jean-Stephane Sauvaire tłucze nas w głowę "Etyką dla opornych", ale po kilku pierwszych ciosach będziecie znieczuleni. Prawdę mówiąc, nie stwierdziłem też obecności fabuły, bohaterowie po prostu siedzą na tyłkach, a potem odpowiadają na kolejne wezwania. Jest ich w filmie kilkanaście. Mogło być kilka. Albo kilkaset.
Całą recenzję filmu "Granica mroku" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
autor: Wojciech Tutaj
Czy Augusto Pinochet jest wampirem, który przeżył 250 lat? Czy sfingował własną śmierć, by uniknąć kary za liczne zbrodnie? Czy mieszka na kompletnym odludziu z żoną Lucią i wiernym sługą Fiodorem? Najwyraźniej tak, o czym przekonuje Pablo Larrain w "Hrabim". Chilijski reżyser demaskował ostatnio mity amerykańskiej polityki ("Jackie") i karmił nas niestrawnymi metaforami na brytyjskim dworze ("Spencer"), ale nigdzie nie czuje się lepiej niż w domu. Dowód? Jego najnowszy i zarazem najodważniejszy film, który okazuje się tyleż czarną komedią i krwistą satyrą, co pojemnym studium władzy, jej obsesji i nieuleczalnej megalomanii. Jasne, iż Larrain krytykował już dyktaturę Pinocheta, ujawniając moralną i psychiczną degenerację jednostek w latach 70. ("Tony Manero"), terror związany z zamachem stanu ("Post Mortem") czy totalną indoktrynację społeczeństwa i kontrolę mediów ("Nie"). Nigdy nie użył jednak do tego postmodernistycznej zabawy z pozornie sprzecznymi formami, gatunkami i motywami. Lista jego inspiracji robi wrażenie: od "Drakuli" Brama Stokera i całego legionu filmów wampirycznych, przez nastrojową powieść gotycką i eleganckie dramaty kostiumowe, aż po ikonografię religijną, polityczną i wojskową. Twórca podkrada ze skarbca historii i (pop)kultury wszystko, co potrzebne do złożenia i rozpędzania fabularnej karuzeli, a potem pozwala nam na szaloną przejażdżkę.
W "Hrabim" zastajemy Pinocheta jako starego i zmęczonego życiem właściciela rezydencji, do której dopłynąć można jedynie łodzią. Wampir pamięta czasy rewolucji francuskiej (nadal wielbi Ludwika XVI!), ale najcieplej wspomina okres swoich autorytarnych rządów zakończonych w 1990 roku. Teraz odczuwa gorzki smak porażki i niewdzięczności ze strony narodu, który, jak sam twierdzi, prowadził ku ekonomicznemu dobrobytowi. Na domiar złego piątka jego dzieci domaga się pieniędzy upchanych na zagranicznych kontach, płomień małżeńskiej miłość przygasł, a oddany sługa Fiodor ukrywa parę niewygodnych informacji. Były dyktator realnie myśli o zakończeniu żywota, ale nie spodziewa się, iż jedna z córek chce mu pomóc. Zaprasza bowiem do ojcowskiej posiadłości młodą i atrakcyjną księgową o imieniu Carmen, która w rzeczywistości jest pobożną zakonnicą. Pod pozorem sprawdzania akt i dokumentów rodziny, służebnica boża planuje coś więcej niż zwykłe egzorcyzmy. A tajemnicza Narratorka, którą słyszymy od pierwszych ujęć, zapewnia, iż jej przybycie zakończy harmonijną egzystencję Pinochetów.
Całą recenzję filmu "Hrabia" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
A na imprezie pojawią się gwiazdy największego formatu – Adam Driver, Werner Herzog, Pablo Larrain, Juan Antonio Bayona czy bracia Quay. W Toruniu oczywiście będziemy i my. W oczekiwaniu na nasze wywiady i relacje, przypomnijcie sobie, co do tej pory pisaliśmy o konkursowych filmach.
Wybór recenzji filmów walczących w tym roku w Konkursie Głównym
recenzja filmu "Biedne istoty", reż. Yórgos Lánthimos
Barbensteinautor: Kuba Popielecki
"Biedne istoty" to taka bardziej perwersyjna "Barbie". Ot, opowieść o kobiecie-lalce, która porzuca sztuczne życie pod kloszem, by poszukać głębszych doznań i szerszej świadomości. Barbie Grety Gerwig trafiała do prawdziwego świata, Bella Yorgosa Lanthimosa również trafia. W obu przypadkach jest to jednak "prawdziwy świat" – taki w cudzysłowie satyrycznego przejaskrawienia. Grecki reżyser po raz kolejny przekrzywia kamerę i patrzy z ukosa, by wychwycić absurdalność społecznego ładu oraz mechanizmów władzy i opresji. "Dziwny film", powie ktoś. Ale Lanthimos zrobił karierę na powtarzaniu do upadłego "chyba ty": na przypominaniu nam o tym, iż sami jesteśmy dziwni.
Nowe dzieło twórcy "Faworyty" to też po trochu "Frankenstein", "Pigmalion", "Człowiek słoń" i – bliżej domu – "Kieł". Ekscentryczny naukowiec doktor Godwin Baxter (Willem Dafoe) przywraca do życia zmarłą kobietę, której nadaje imię Bella (Emma Stone). Dziewczyna budzi się jako tabula rasa i Godwin – zdrobniale "God", czyli "bóg" – może ją kształtować wedle swojego widzimisię, ucząc od nowa ludzkich zwyczajów, języka i świata. Z czasem jednak apetyt poznawczy rośnie i Bella nie chce już żyć pod lupą jako eksponat w laboratorium. Wyrusza więc w podróż. Wojażując między Londynem, Aleksandrią a Paryżem pozna niuanse seksu i przemocy, pesymizmu i idealizmu, kapitalizmu i socjalizmu, wreszcie – patriarchatu i małżeństwa. Żyćko.
Podobnie jak "Barbie", "Biedne istoty" są zarazem wariantem Bildungsroman, jak i współczesną wersją satyry mennipejskiej. Bella to młoda dojrzewająca dziewczyna, która w toku fabuły socjalizuje się i przepoczwarza w dojrzałą kobietę. Ale to też eksplorerka krainy dziwów rodem z oświeceniowej powiastki filozoficznej: outsiderka testująca kolejne społeczne układy i kostiumy, która obnaża nienormalność normalności.
Całą recenzję filmu "Biedne istoty" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
zwiastun filmu "Biedne istoty"
***
recenzja filmu "Strefa interesów", reż. Jonathan Glazer
Dźwiękoszczelniautor: Michał Walkiewicz
Zaczyna się tam, gdzie kamera zagląda rzadko, czyli w całkowitej ciemności; w magmie fonii bez wizji, pośród stłumionych krzyków przechodzących w dziecięcy gwar, w końcu zamieniających się w śpiew nadrzecznej fauny. Nad wodą jest pomost, niedaleko łąka, a po drugiej stronie szosy – dwukondygnacyjny dom. W ogrodzie kwitnie bez, grządki pomidorów i sałaty wiodą pod mur zwieńczony drutem kolczastym. Ceglana ściana odgradza domostwo od obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Czasem rzeką płyną ludzkie kości. Po kąpieli trzeba wyszorować całe ciało. Do krwi.
Twórczość Jonathana Glazera – twórcy tak różnych filmów jak "Sexy Beast" o angielskim gangsterze, którego na emeryturze w Hiszpanii dopada przeszłość, oraz "Pod skórą" o kosmitce zamieniającej mężczyzn w pulsującą biomasę – trudno otworzyć jakimś zgrabnym, krytyczno-filmowym wytrychem. choćby tym, który zwykle pasuje do zamka wszelkich form hybrydowych, na przykład kina romansującego z wideo-artem. Podobnie, choć oczywiście w mikroskali, sprawa ma się z jego nowym filmem. "Strefę interesów" wypadałoby umieścić w tradycji filmów o Holokauście – gdzieś pomiędzy monumentalną elegią "Shoah" Claude'a Lanzmanna, zagarniającą największe pole społecznej świadomości "Listą Schindlera" Stevena Spielberga oraz intymną wyprawą do jądra ciemności z Pawłem Łozińskim w "Miejscu urodzenia". Wydaje się jednak dziełem na tyle osobnym, iż najłatwiej mówić o nim przez zaprzeczenie. Na przykład jako o estetyczno-intelektualnym rewersie "Syna Szawła" László Nemesa. W tamtym filmie przeciskaliśmy się w tłumie ofiar, zawieszona na ramieniu palacza zwłok z Sonderkommando kamera zatrzymywała się przy każdym trybiku nazistowskiej maszyny śmierci. Tutaj mrużymy oczy, żeby przyjrzeć się oprawcom, kamera zachowuje dystans i podgląda rezydentów domu – komendanta obozu Rudolfa Hossa (Christian Friedel), jego żonę Hedwigę (znana z "Toniego Erdmanna" Sandra Huller), teściową, dwójkę dzieci i służbę na obozowej przepustce.
Całą recenzję filmu "Strefa interesów" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
zwiastun filmu "Strefa interesów"
***
recenzja filmu "Czas krwawego księżyca", reż. Martin Scorsese
Cierpień w hrabstwie Osageautor: Michał Walkiewicz
Nie potrzeba dobrego katolika, by przekonująco pokazać na ekranie boską interwencję – choć wiara prawdopodobnie pomaga. Scenę, w której strumień ropy naftowej przebija spękaną ziemię i zalewa tańczących wokół czarnego gejzeru Osagów (przy akompaniamencie elektronicznego folku Robbiego Robertsona) mógł nakręcić tylko Martin Scorsese. I to ten późniejszy Scorsese, dla którego podobne obrazki to zwykle zwiastun nowej "Księgi Hioba".
Odkrycie złóż ropy zmienia całą egzystencję plemienia, zaś na przestrzeni kolejnej dekady Osagowie stają się najbogatszą społecznością na świecie (stosowana tu miara "kapitału na mieszkańca" może mówić niewiele, więc powiedzmy, iż po miasteczkach Oklahomy poruszają się w automobilach z białymi szoferami). Scorsese opowiada o tym ekonomicznym zrywie za pośrednictwem serii quasi-archiwalnych materiałów, zaś sepia zamienia tę miniaturę w pożółkłą kartkę z podręcznika zapomnianej historii. Kiedy jednak do rezerwatów ściągają biali mężczyźni w poszukiwaniu czarnego złota, nostalgia przestaje wygładzać krawędzie przeszłości. Kula w tył głowy, dwie w klatkę piersiową, nóż pod żebra. Ktoś dogorywa w rowie z cementem, kto inny umiera na własnym ganku. Osagowie zaczynają ginąć. Dziesiątkami, bez wyboru, za dnia i w nocy. I choć trupów jest coraz więcej, kolonizatorom nie pali się, żeby złapać morderców. interesujące dlaczego?
Wszystkiemu przygląda się w trwodze rodzina Ernesta Burkharta (Leonardo DiCaprio) – weterana I wojny światowej, który pomimo miłości do "wszystkich kobiet tego świata", odnalazł spokój w ramionach jednej. Ernest żyje wraz z Indianką Mille (Lily Gladstone), dziećmi oraz dalszą familią na terenach Osagów. I choć do samego małżeństwa doszło na drodze cynicznej intrygi, w której stawką jest spadek, w miłość bohatera nie trzeba wierzyć na słowo – tajemnica kładąca się cieniem na ich uczuciu jest emocjonalnym sednem filmu. Wuj i mentor bohatera, William "King" Hale (Robert De Niro), to wpływowy handlarz bydła, który za fasadą jowialnego dziaduńcia skrywa makiawelistyczną naturę. Hale opowiada o mieszanych rodzinach niczym o świętej unii tradycji i nowoczesności, zaś Osagów ma za "najpiękniejsze istoty na Ziemi".
Całą recenzję filmu "Czas krwawego księżyca" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
zwiastun filmu "Czas krwawego księżyca"
***
recenzja filmu "Maestro", reż. Bradley Cooper
Best side story?autor: Kuba Popielecki
"Maestro" otwiera cytat z Leonarda Bernsteina, w którym słynny dyrygent-kompozytor zwierza się ze swojej artystycznej filozofii. Mówi, iż sztuka nie ma dawać odpowiedzi, tylko zadawać pytania: jej istotą jest napięcie między dwiema sprzecznościami. Reżyser i odtwórca roli Bernsteina, Bradley Cooper, ewidentnie chciał oznajmić swoje intencje i pokierować naszą uwagą: wskazać, czego mamy szukać, oglądając jego film. interesujące jednak, iż cytat dotyczy sztuki, a Cooper aplikuje go do życia.
To już klasyka kinowej biografistyki: filmografia czy dyskografia idą w odstawkę, skupiamy się na życiorysie. Niby zrozumiałe: kto by chciał oglądać film o tym, jak Bernstein przez dwie godziny siedzi nad partyturą i skrobie nutki. Wątpię, by dało to nam wgląd w tajemnicę jego artystycznego sukcesu. Jest jednak coś paradoksalnego w tym, jak chętnie filmowi biografowie dryfują w stronę kulis, zamykając życie artysty w anegdocie o jego – dajmy na to – seksualnych preferencjach. Można przecież nieładnie podsumować "Maestro" jako film, który szuka prawdy o Bernsteinie między dwoma biegunami jego orientacji. Albo prościej: jako film o tym, czy Bernstein był gejem czy nie był. Mniejsza o muzykę.
Przesadzam? Pewnie przesadzam. Ale Cooper również przesadza. Trzymam się tak bardzo tej sztuki, bo "Maestro" to film manifestacyjnie "artystyczny", już na wysokości tytułu silący się na arcydzieło. Niestety: moim zdaniem efekt końcowy nie do końca równoważy manierę, z jaką Cooper zabiera się za kino. Ale trzeba mu też oddać, iż panuje nad formą na tyle, by nakręcić rzecz, która wygląda jak Poważny Film. Taki z mnóstwem Aktorstwa, Zdjęć i Inscenizacji. Podczas seansu wciąż się zastanawiałem: "hej, a może to jest naprawdę dobre"?
Całą recenzję filmu "Maestro" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
zwiastun filmu "Maestro"
***
recenzja filmu "Filip", reż. Michał Kwieciński
Barwy ochronneautor: Kamil Kalbarczyk
Początkowo tytuł nowego filmu Michała Kwiecińskiego, jak również jego literackiego pierwowzoru pióra Leopolda Tyrmanda, wydał mi się nieco banalny. Ileż to utworów zwie się imieniem głównego bohatera lub bohaterki, jak gdyby z braku pomysłu na coś bardziej intrygującego? Po seansie nie mam jednak wątpliwości, iż "Filip" to niezwykle trafny tytuł. Z protagonistą bowiem nie rozstajemy się w zasadzie ani na scenę, zaś jego charyzma i energia wręcz rozpierają film. Co więcej, imię to przywodzi na myśl dawne określenie zająca, a postać grana przez Eryka Kulma jr. takiego właśnie szaraka – doskonale kamuflującego się przed myśliwymi, wyczulonego na każdy szmer i gotowego do dania susa – przypomina. Sęk w tym, iż jego maska jak najdalsza jest od szarości. Dzięki swojemu sarkazmowi i impertynenckości Filip potrafi niezauważenie, ale z podniesioną głową poruszać się wokół potencjalnych drapieżników.
Bohatera, prawdopodobnie około dwudziestoletniego, poznajemy w 1941 roku w warszawskim getcie, gdzie na przekór okolicznościom wydaje się pogodny i pełen humoru. Ta aura znika jednak tuż po gęstym i hipnotyzującym prologu, podczas którego cudem przeżywa on masakrę dokonaną przez nazistów w konspiracyjnym kabarecie. adekwatna akcja przenosi się o dwa lata do przodu do Frankfurtu nad Menem, gdzie Filip pod fałszywą francuską tożsamością u boku innych Europejczyków, pochodzących z różnych okupywanych krajów, pracuje jako kelner w luksusowym hotelu. Chłopak roztacza wokół siebie aurę wyniosłego casanovy, oportunisty i cynika, choć my wiemy, iż to tylko precyzyjnie skonstruowany pancerz osłaniający straumatyzowaną psychikę. Jako Francuz może przecież zaznać iluzorycznego bezpieczeństwa, swobodnie poruszać się w granicach miasta, po pracy opalać się na basenie, w nocy zaś pracować nad atletyczną sylwetką. Jako Polak mógłby tam co najwyżej przeżyć, wykonując przymusową pracę fizyczną i spotykając się z ciągłą pogardą. Jako Żyd nie miałby prawa oddychać.
Całą recenzję filmu "Filip" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
zwiastun filmu "Filip"
***
recenzja filmu "Granica mroku", reż. Jean-Stéphane Sauvaire
ijo ijoautor: Michał WalkiewiczTo chyba moment dobry jak każdy inny, bym podzielił się z Wami swoją miłością do "Ognistego podmuchu" z 1991 roku – hollywoodzkiej symfonii zniszczenia pod batutą maestro Rona Howarda. To opowieść o strażakach z Chicago, którzy najpierw ratują życie, a później zadają pytania – z rzadka natury egzystencjalnej, częściej o najtańsze piwo w mieście. Płomienie wciąż najlepsze na rynku, choć minęło ponad trzydzieści lat, seks na wozie strażackim bawi jak bawił, przesłanie o przyjaciołach poznawanych w biedzie (czytaj: w eksplodującej fabryce chemikaliów) krzepi jak krzepiło. Jest choćby Robert De Niro w stylizacji a'la porucznik Colombo i ze spalonymi na wiór plecami. Polecam wszystkim, od lat pięciu do stu pięciu.
"Black Flies" nie jest filmem o strażakach, tylko o ratownikach medycznych, ale działa na podobnym, fabularnym "silniku" (nie mylić z poetyką, o czym później): oto stary wiarus musztruje nieopierzonego młodzika, a techniczna edukacja jednego jest zarazem moralną reedukacją drugiego. Tym, co odróżnia jednak arcydzieło od arcyknota, jest gruba warstwa nihilizmu (pomijając takie drobnostki, jak aktorstwo, inscenizacja, scenariusz i reszta filmowego elementarza). A uwierzcie, iż nie ma jaskrawszego symbolu nihilizmu niż Sean Penn w kapturze nasuniętym na czoło i z wykałaczką między zębami.
Bohater Penna wszystko już widział, więc w Boga nie wierzy. I wszędzie już był, więc nic go nie zaskakuje. Zostało mu jedynie patrolowanie piekła, czyli Brooklynu – w obiektywie Davida Ungaro dzielnica jest tonącym w deszczu, betonowym labiryntem, po którym spacerują wszyscy święci Nowego Hollywood z Paulem Schraderem na czele. Jego młody partner (Tye Sheridan) też jest uszyty nićmi, które nadają się do cumowania statków, ale za skupionym obliczem aktora przynajmniej tli się coś w rodzaju myśli – choćby jeżeli jest to myśl o fajrancie. Po wstępnych oględzinach nie stwierdziłem konfliktu. Co prawda francuski reżyser Jean-Stephane Sauvaire tłucze nas w głowę "Etyką dla opornych", ale po kilku pierwszych ciosach będziecie znieczuleni. Prawdę mówiąc, nie stwierdziłem też obecności fabuły, bohaterowie po prostu siedzą na tyłkach, a potem odpowiadają na kolejne wezwania. Jest ich w filmie kilkanaście. Mogło być kilka. Albo kilkaset.
Całą recenzję filmu "Granica mroku" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
***
recenzja filmu "Hrabia", reż. Pablo Larraín
Wywiad z wampiremautor: Wojciech Tutaj
Czy Augusto Pinochet jest wampirem, który przeżył 250 lat? Czy sfingował własną śmierć, by uniknąć kary za liczne zbrodnie? Czy mieszka na kompletnym odludziu z żoną Lucią i wiernym sługą Fiodorem? Najwyraźniej tak, o czym przekonuje Pablo Larrain w "Hrabim". Chilijski reżyser demaskował ostatnio mity amerykańskiej polityki ("Jackie") i karmił nas niestrawnymi metaforami na brytyjskim dworze ("Spencer"), ale nigdzie nie czuje się lepiej niż w domu. Dowód? Jego najnowszy i zarazem najodważniejszy film, który okazuje się tyleż czarną komedią i krwistą satyrą, co pojemnym studium władzy, jej obsesji i nieuleczalnej megalomanii. Jasne, iż Larrain krytykował już dyktaturę Pinocheta, ujawniając moralną i psychiczną degenerację jednostek w latach 70. ("Tony Manero"), terror związany z zamachem stanu ("Post Mortem") czy totalną indoktrynację społeczeństwa i kontrolę mediów ("Nie"). Nigdy nie użył jednak do tego postmodernistycznej zabawy z pozornie sprzecznymi formami, gatunkami i motywami. Lista jego inspiracji robi wrażenie: od "Drakuli" Brama Stokera i całego legionu filmów wampirycznych, przez nastrojową powieść gotycką i eleganckie dramaty kostiumowe, aż po ikonografię religijną, polityczną i wojskową. Twórca podkrada ze skarbca historii i (pop)kultury wszystko, co potrzebne do złożenia i rozpędzania fabularnej karuzeli, a potem pozwala nam na szaloną przejażdżkę.
W "Hrabim" zastajemy Pinocheta jako starego i zmęczonego życiem właściciela rezydencji, do której dopłynąć można jedynie łodzią. Wampir pamięta czasy rewolucji francuskiej (nadal wielbi Ludwika XVI!), ale najcieplej wspomina okres swoich autorytarnych rządów zakończonych w 1990 roku. Teraz odczuwa gorzki smak porażki i niewdzięczności ze strony narodu, który, jak sam twierdzi, prowadził ku ekonomicznemu dobrobytowi. Na domiar złego piątka jego dzieci domaga się pieniędzy upchanych na zagranicznych kontach, płomień małżeńskiej miłość przygasł, a oddany sługa Fiodor ukrywa parę niewygodnych informacji. Były dyktator realnie myśli o zakończeniu żywota, ale nie spodziewa się, iż jedna z córek chce mu pomóc. Zaprasza bowiem do ojcowskiej posiadłości młodą i atrakcyjną księgową o imieniu Carmen, która w rzeczywistości jest pobożną zakonnicą. Pod pozorem sprawdzania akt i dokumentów rodziny, służebnica boża planuje coś więcej niż zwykłe egzorcyzmy. A tajemnicza Narratorka, którą słyszymy od pierwszych ujęć, zapewnia, iż jej przybycie zakończy harmonijną egzystencję Pinochetów.
Całą recenzję filmu "Hrabia" można przeczytać na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.