Zachwycała jako Anka w „Ziemi obiecanej” i jako Marynia z „Rodziny Połanieckich”. Tak bardzo, iż choćby do jej męża – ambasadora RP w Brukseli zdarzało się, iż zwracano się… „panie Połaniecki”. Anna Nehrebecka i Iwo Byczewski od ponad 40 lat tworzą zgrany duet, w którym wzajemne wsparcie, szacunek i wyrozumiałość są fundamentem. Dziś, po dekadach wspólnej drogi, wciąż są przykładem udanego związku. Jaki jest ich sekret? Może właśnie w tym, iż nigdy nie przestali być dla siebie najważniejszymi partnerami – w życiu, miłości i codziennych sprawach. Wspólnie doczekali się dwóch cudownych córek. Anna Nehrebecka, ikona polskiego kina i teatru, w poruszającej rozmowie z Katarzyną Piątkowską opowiedziała o życiu u boku dyplomaty i cenie osobistych wyborów.
Anna Nehrebecka o życiu u boku dyplomaty. Tak mówi o ukochanym mężu
Czy było kiedyś tak, iż aktorstwo było dla Pani ważniejsze niż wszystko inne?
Anna Nehrebecka: Tak! Tak się dzieje, gdy jestem na scenie. Gdy umarł mój ojciec, odszedł na moich rękach, trzy godziny później musiałam zagrać spektakl. I co mogę powiedzieć? Że aktorstwo było ważniejsze niż śmierć mojego ojca? Nie. Ale zrobiłam to, bo mam w sobie pokorę wobec widza. I tak, byłam szczęśliwa, iż ojciec odszedł przy mnie, a nie gdzieś poza domem. Nie zapomnę tego dnia do końca życia. I tego spektaklu.
A gdy została Pani matką? Zmieniły się priorytety?
To były lata 80. i zupełnie inna sytuacja. Teatry były zamknięte, trwał bojkot telewizji. Jeździłam wtedy dużo po Polsce, żeby recytować poezję. Okazało się, iż ludzie tego potrzebowali. Ale wyrzuty sumienia miałam ogromne, choć wiedziałam, iż Agatka, moja starsza córka, zostawała pod najlepszą możliwą opieką, bo zajmował się nią jej tata, mój drugi mąż, Iwo. Gdy byłam w ciąży z Magdą, nie przestałam jeździć. To wyglądało tak, iż jechałam na występ, a potem pierwszym możliwym pociągiem wracałam do domu, na ogół następnego dnia rano. Nie było mowy o odpoczynku, bo przecież w domu była najpierw jedna, a potem już dwie córki, którymi się zajmowałam. A potem role się zmieniły. Iwo był zajęty, a ja więcej czasu spędzałam w domu. Nigdy nie odmówiłam udziału w spektaklu, ale ze spotkań z przyjaciółmi rezygnowałam. Nie czułam się z tego powodu pokrzywdzona.
Gdy Pani mąż otrzymał propozycję objęcia stanowiska ambasadora najpierw przy Unii Europejskiej, a potem w Brukseli, dopuszczała Pani myśl, iż on tam pojedzie sam?
Ani przez chwilę nie brałam pod uwagę takiego rozwiązania. Wiedziałam, iż na spektakle nie będę miała jak dojeżdżać, więc wzięłam bezpłatny urlop w teatrze. W tym czasie zagrałam w serialu „Kopciuszek” z Małgosią Pieczyńską w roli głównej. Gdy trzeba było, przyjeżdżałam na plan, ale tam, w Brukseli miałam pełne ręce roboty.
Pewnie obawiała się Pani, co będzie po powrocie?
Miałam świadomość, iż reżyserzy mogą o mnie zapomnieć. Musiałam jednak dokonać wyboru, a w moim przypadku był on oczywisty. Nie wyobrażam sobie, żeby mój mąż był tam sam. Albo z jedną z córek. Albo z obiema, a ja tu, sama.


Trudno było być żoną ambasadora?
A trudno jest być mężem aktorki? Trudno w obu przypadkach (śmiech). W kuchni wisiał mój plakat z „Nory” Ibsena. Iwo umieścił na nim napis: „To istne piekło żyć z aktorką”. Po pewnym czasie ja doczepiłam kartkę: „To istne piekło żyć z dyplomatą”. To były oczywiście autoironiczne żarciki. Ale tak naprawdę gorzej było, gdy Iwo został ministrem, bo nie było go w domu prawie wcale.
Stało się to, czego się Pani bała. W Polsce o Pani zapomniano. Za to w Belgii mówiono o Pani mężu „ambasador Połaniecki”. Paradoks.
(Śmiech). To dlatego, iż tamtejsza Polonia kojarzyła mnie z filmu „Rodzina Połanieckich”. Za to obcokrajowcy z „Ziemią obiecaną” Andrzeja Wajdy.
TYLKO W VIVIE!: Z dystansem, uśmiechem i kobiecą siłą. Karolina Szostak apeluje: "Trzeba siebie akceptować, kochać"
Gdy w 2013 roku odbierała Pani nagrodę Orła za drugoplanową rolę w filmie „Chce się żyć”, podziękowała Pani reżyserowi Maciejowi Pieprzycy gorzkimi słowami.
Powiedziałam, iż dziękuję mu za to, iż pamiętał, iż jestem aktorką. To były gorzkie, ale szczere słowa. Nie ukrywam, iż nie było mi lekko. Mój powrót nie był głośny. Nikt na mnie nie czekał z otwartymi ramionami. choćby Andrzej Wajda, którego spotkałam, gdy już rok byłam w Warszawie, zapytał: „To ty już wróciłaś?”.
Wróciła Pani po cichutku.
A co miałam zrobić? Zaprosić wszystkich na wystawne przyjęcie czy wywołać jakiś skandal?
Czy wywoływanie skandali leży w Pani naturze?
Nie bardzo. Tak czy inaczej, to Maciej Pieprzyca o mnie pamiętał i jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Gdy Pani mąż został ambasadorem w Tunezji, z obawy, żeby znów o Pani nie zapomniano, została Pani w Polsce?
To już była inna sytuacja. Agata i Magda zostały w Belgii, były już dorosłe. W teatrze nie miałam żadnej ciekawej propozycji do grania, ale i tak postanowiłam zostać. Kiedy tylko mogłam, latałam do Tunisu. Za swoje pieniądze. Potem rozstałam się z Teatrem Polskim, ale wystąpiłam w nim gościnnie we wspomnianym już przez nas „Wujaszku Wani”. Mam co rusz jakieś propozycje. Kilka mi przepadło ze względu na to, iż nie udało nam się zgrać terminów.
Cały wywiad w nowym numerze VIVY! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży od czwartku, 8 maja.

