Kto zabił Laurę Palmer
David Lynch dał nam nie tylko „Twin Peaks”, rzecz z trudnym do zdefiniowania nastrojem, podbijaną niezapomnianym motywem muzycznym skomponowanym przez Angelo Badalamentiego. Zdumiewające lustro prowincjonalnej Ameryki, w której pod przykrywką miłej codzienności kryją się niepojęte zbrodnie, giną młode dziewczęta molestowane przez swoich ojców, śledztwo prowadzone jest przez wiecznie zapadającego w sen agenta Coopera, a w tragedię zamieszani są jacyś kosmici.
O to, kto zabił Laurę Palmer, spierały się miliony telewidzów, przed ostatnim odcinkiem prasa (nie było wtedy jeszcze internetu) zachęcała do głosowania na najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń. Takiego napięcia, ekscytacji, wzmożenia w mediach nikomu wcześniej nie udało się zbudować.
Czytaj też: „Miasteczko Twin Peaks” wróciło z trzecim sezonem
Łamigłówki Davida Lyncha
Arcydziełem Lyncha jest też „Mulholland Drive”, niesamowicie mroczna wizja pozornie niedająca widzom wyraźnej odpowiedzi na żadne pytanie. Surrealistyczną formę tworzą w tym filmie fragmenty snów, obsesji, koszmarów bohaterek marzących o karierze w Hollywood, które zamieniają się rolami tak, iż trudno się połapać, który wymiar rzeczywistości jest prawdziwy.
Ale ta niesamowita mieszanina scen, tworząca łamigłówkę z odniesieniami do historii kina, wciąga na tyle, iż nie da się jej zapomnieć. O „Mulholland Drive” powstało wiele analitycznych opracowań drobiazgowo wskazujących, co Lynch zawdzięcza Hitchcockowi, Kafce, Freudowi, a co własnej intuicji i nieokiełznanej wyobraźni rozpalanej codzienną medytacją (praktykował ją regularnie od 1973 r., a swoje doświadczenia z tym związane opisał w książce „W pogoni za wielką rybą”). O tym, jak wielkie ten eksperyment robi wciąż wrażenie, świadczy też to, iż w organizowanej co dziesięć lat prestiżowej ankiecie miesięcznika „Sight and Sound” na najlepsze filmy w dziejach bywa stale wymieniany w pierwszej piątce.
Człowiek słoń
Nie licząc debiutanckiej „Głowy do wycierania”, wyświetlanej w ograniczonej dystrybucji na seansach o północy, wizjonerski talent Lyncha objawił się po raz pierwszy w pełnej okazałości w „Człowieku słoniu”. Jest to też prawdopodobnie jego najbardziej osobiste dzieło, w którym w nietypowy dla siebie sposób, bo metodą skrajnie realistyczną (powtórzoną później w „Prostej historii”), opowiedział autentyczną historię Johna Merricka, mężczyzny o zniekształconej twarzy, uważanego przez nietolerancyjne otoczenie za potwora. Lynch podjął temat dwoistości ludzkiej natury: pięknej duszy zamkniętej w odrażającym ciele. Oraz degradującej roli presji społecznej, w wyniku której życie odmieńca zamienia się w piekło. Mel Brooks, producent „Człowieka słonia”, w reakcji na wiadomość o nieprzyznaniu ani jednego Oscara filmowi (otrzymał wówczas aż osiem nominacji) powiedział: „Za dziesięć lat »Zwykli ludzie« Redforda (zwycięzca oscarowej rywalizacji – red.) będą odpowiedzią na jakieś błahe pytanie. »Człowiek słoń« – filmem, który przez cały czas będzie się oglądało”.
W surrealistycznym świecie Davida Lyncha nie wiadomo, co należy brać na poważnie, a co traktować ironicznie. Przerysowane, śmieszne w swojej karykaturalności postaci wypowiadają czasami teksty, od których włos jeży się z przerażenia na głowie. Obrazy seksualnej przemocy i szok wywołany sceną potwornego gwałtu na ofierze ubranej w suknię z niebieskiego aksamitu w „Blue Velvet” swego czasu wywołały burzę. Z drugiej strony rozpacz, łzy i cierpienie najzupełniej zwyczajnie zachowujących się osób rodzą podejrzenie, iż to tylko odbicie czyjegoś snu lub spojrzenie w destrukcyjny wir irracjonalnych sił. Nie tylko „Zagubiona autostrada” czy nagrodzona Złotą Palmą w Cannes „Dzikość serca”, ale też „Inland Empire” składa się z samych tego typu scen, wobec których trudno mieć pewność, z jakiej rzeczywistości pochodzą i co tak naprawdę wyrażają. Choć podskórnie wyczuwa się, iż jakiś nieuchwytny porządek za nimi jednak stoi.
Czytaj też: Polska wersja niezwykłej opery według Lyncha
Lyncha związki z Polską
Lynch był filmowcem totalnym. Często pełnił funkcję swojego producenta, autora zdjęć, był dźwiękowcem, scenarzystą, montażystą, projektantem i inżynierem dźwięku, animatorem i scenografem. Żywo interesował się malarstwem, które zresztą sam praktykował. Zaprzyjaźniony z nim dyrektor festiwalu Camerimage Marek Żydowicz organizował w Polsce kilka jego wystaw. Cieszyły się sporym zainteresowaniem. Z inspiracji Żydowicza powstał też wspomniany trzygodzinny esej „Inland Empire” z Karoliną Gruszką i Krzysztofem Majchrzakiem, grającymi w zimowej scenerii ciemnych, łódzkich kamienic, gdzie – jak się wydaje – oboje są wmieszani w jakieś morderstwo, a zaraz potem pojawia się fragment telewizyjnego sitcomu z trójką ludzi z głowami królików, którzy oskarżają się o zdradę.
Lynch bardzo lubił przyjeżdżać do Polski. Inspirowały go postindustrialne pejzaże, które odnajdował w zrujnowanych dzielnicach naszych miast. Nie wiem, czy wiedział, iż nowa estetyka polskiego teatru tzw. pokolenia ojcobójców, stworzona m.in. przez Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzynę, najwięcej zawdzięcza dziwnej, onirycznej poetyce właśnie jego filmów.
Dzieciństwo spędził w niewielkim mieście na zachodzie Montany. Studiował malarstwo m.in. w Europie, gdzie odkrył surrealizm i poetykę sennego koszmaru. Zachwycał go czarny humor. Za swoje największe niepowodzenie uznawał ekranizację „Diuny” z 1984 r. Gdy już nie mógł kręcić fabuł (producenci nie chcieli ryzykować utraty pieniędzy, gdy publiczność odrzuciła „Inland Empire”), zajął się codziennymi raportami o pogodzie. Nadawał je w lokalnym radiu. Podobno słuchalność miały całkiem niezłą. Zmarł w wieku 78 lat na rozedmę płuc, chorobę spowodowaną wieloletnim paleniem papierosów.