Długo milczałem na ten temat. Nie dlatego, iż się wstydziłem, ale bałem się osądzenia. Jak to tak – odciąć się od rodziców, przestać z nimi rozmawiać, jakby byli obcy. Ale w końcu się odważyłem. Bo już nie bolało. I tylko wtedy, gdy postawiłem kropkę w tej relacji, naprawdę poczułem, iż żyję.
Nazywam się Marek Kowalski. Pochodzę z Lublina. Moja rodzina wydawała się zwyczajna: mama, tata, ja. Dzieciństwo… nie było szczęśliwe. Nie dlatego, iż nas bili czy głodzili – mieliśmy lodówkę, szkołę, zabawki. Ale dusza dziecka głodowała.
Wszystko zaczęło się, gdy ojciec zaczął pić. Najpierw – od świąt. Potem – w weekendy. A w końcu – po prostu po ciężkim dniu. Butelka za butelką. Każdy wieczór w domu zamieniał się w pole bitwy. Ojciec mógł leżeć w przedpokoju, ledwo oddychając, a mama przechodziła obok, szepcząc do mnie w biegu: „Nie przeszkadzaj. Idź do swojego pokoju”. Nie przytulała, nie pytała, jak się czuję. Nie mówiła, iż wszystko będzie dobrze. Po prostu przetrwała u jego boku – i wciągnęła mnie w tę walkę.
Wcześnie zrozumiałem: prosić o miłość – nie ma sensu. Sam smarowałem kolano jodyną, sam szedłem do przychodni, sam radziłem sobie z problemami w szkole. Gdy dostałem pierwsze świadectwo z wyróżnieniem – nikt nie przyszedł na rozdanie nagród. Na zakończenie szkoły zaprosiłem ojca. Obiecał. Nie przyszedł. Powiedział, iż „praca”. Stałem na szkolnym podwórku i patrzyłem, jak inni ojcowie nagrywają swoje córki, wręczają kwiaty. A mój choćby nie pamiętał, iż to istotny dzień.
Po tym już ich nigdzie nie zapraszałem. Nie na dyplom na studiach. Nie na ślub. Nie na pierwszą wystawę, gdy wreszcie zacząłem zarabiać sztuką.
Najgorzej było potem. Gdy przyprowadziłem do domu pierwszą dziewczynę, ojciec był pod wpływem i zaczął awanturę. „Ona nie jest dla ciebie” – powiedział. Chamsko. Obrażając nie tylko ją, ale i mnie. Wtedy dotarło do mnie: dla niego nie jestem człowiekiem. Jestem nikim. choćby nie synem. Tylko kimś, kto przeszkadza mu pić.
Wyprowadziłem się. Wynająłem maleńki pokój na przedmieściu. Nie miałem grosza przy duszy. Czasem brakowało choćby na jedzenie. Ale oddychało się lżej niż w domu. Cisza bez krzyków. Samotność – bez wyrzutów. Wolność – bez strachu.
Ale życie nie jest proste. Rozwód, pandemia, zwolnienie z pracy. Musiałem wrócić do tego samego domu, do tego piekła, gdzie nic się nie zmieniło. Matka z wiecznie zmęczoną twarzą. Ojciec, łamiący kwarantannę, włóczący się po znajomych, a potem waliący się na podłogę. Pewnego dnia nie wytrzymałem – po prostu go pchnąłem, bo nie mogłem już znieść jego bezsilności. Wtedy eksplodował. Matka wrzeszczała. Cała złość z lat wylała się w tych krzykach, jakbym to ja był winny. Że żyję. Że wróciłem. Że śmiem być nieszczęśliwy obok ich wielkiego poświęcenia.
Gdy znów spakowałem walizkę, przysiągłem sobie – nigdy tu nie wrócę.
Teraz mam nową rodzinę. Żonę. Pracę. Mieszkamy w Krakowie, w małym, ale przytulnym mieszkaniu. Nie oczekuję od życia wiele. istotny jest dla mnie spokój, szacunek i ciepło. Tego nie znałem w dzieciństwie. Teraz sam to sobie buduję.
Rodzice dzwonią. Rzadko. Zwykle raz na miesiąc. Rozmowa trwa pół minuty. Suche zdania: „Jak tam?”, „Żyjemy”, „No to pa”. I wiesz co… nie czuję winy. Nie tęsknię. Nie chcę wracać.
To nie o złość. Nie o zemstę. To o ratunek. Szedłem przez życie z ciężarem na plecach tak długo, iż gdy go zrzuciłem, nie od razu zrozumiałem, jak lekko się oddycha. Nie muszę być synem kosztem własnego szczęścia. Nie muszę kochać tych, którzy mnie nie kochali. Nie muszę wszystkiego wybaczać.
Jeśli to czytasz i widzisz w tym siebie – wiedz: nie jesteś sama. Nie musisz znosić. Czasem odciąć się – to nie okrucieństwo, ale troska. O siebie.
Przestałem rozmawiać z rodzicami. I po raz pierwszy stałem się sobą.