Długo milczałam na ten temat. Nie dlatego, iż się wstydziłam, ale bałam się osądu. Jak to tak — odciąć się od rodziców, przestać z nimi rozmawiać, jakby byli obcy. Ale w końcu się odważyłam. Bo już nie bolało. I dopiero kiedy postawiłam kropkę w tej relacji, naprawdę poczułam, iż żyję.
Nazywam się Weronika Kowalska. Pochodzę z Poznania. Moja rodzina — niby zwyczajna: mama, tata, ja. Dzieciństwo… nie było szczęśliwe. Nie dlatego, iż nas bito czy głodzono — mieliśmy lodówkę, szkołę, zabawki. Ale dusza dziecka wciąż była głodna.
Wszystko zaczęło się, gdy ojciec zaczął pić. Najpierw — od świąt. Potem — w weekendy. W końcu — ot, bo ciężki dzień. Butelka za butelką. Każdy wieczór w domu zamieniał się w pole bitwy. Ojciec mógł leżeć w przedpokoju, ledwo oddychając, a mama po prostu przechodziła obok, szepcząc do mnie: „Nie przeszkadzaj. Idź do swojego pokoju”. Nie przytulaia, nie pytała, jak się czuję. Nie mówiła, iż wszystko będzie dobrze. Po prostu przetrwała u jego boku — i wciągnęła mnie w tę walkę.
Wcześnie zrozumiałam: prosić o miłość — nie ma sensu. Samej smarowałam kolana jodyną, sama chodziłam do przyszkolnego gabinetu, sama radziłam sobie z problemami w szkole. Gdy dostałam pierwsze świadectwo z wyróżnieniem — nikt nie przyszedł na akademię. Na zakończenie szkoły zaprosiłam ojca. Obiecał. Nie przyszedł. Powiedział, iż „praca”. Stałam na szkolnym podwórku i patrzyłam, jak inni ojcowie nagrywają córki, wręczają kwiaty. A mój choćby nie pamiętał, iż to istotny dzień.
Po tym już ich nigdzie nie zapraszałam. Ani na dyplom na studiach. Ani do urzędu stanu cywilnego. Ani na moją pierwszą wystawę, gdy w końcu zaczęłam zarabiać sztuką.
Ale najboleśniejsze było potem. Gdy przyprowadziłam pierwszego chłopaka, ojciec był podchmielony i urządził awanturę. „On ci nie pasuje” — rzucił brutalnie. Upokarzając nie tylko mojego wybranka, ale i mnie. Wtedy zrozumiałam: dla niego nie jestem osobą. Jestem nikim. choćby nie córką. Tylko kimś, kto przeszkadza mu pić.
Wyprowadziłam się. Wynajęłam maleńki pokój na peryferiach. Pieniędzy brakowało. Czasem choćby na jedzenie. Ale oddychało się lżej niż w domu. Cisza bez krzyków. Samotność — bez wyrzutów. Wolność — bez strachu.
Życie jednak nie toczy się prosto. Rozwód, pandemia, bezrobocie. Musiałam wrócić do tego samego domu, do tego piekła, gdzie nic się nie zmieniło. Matka z wiecznie zmęczoną twarzą. Ojciec, łamiący kwarantannę, włóczący się po znajomych, by potem walić się na podłogę. Pewnego dnia nie wytrzymałam — po prostu go pchnęłam, bo nie miałam już siły. Obrócił się z wrzaskiem. Matka krzyczała. Cała złość z lat wylała się w tych krzykach, jakbym to ja była winna. Że żyję. Że wróciłam. Że śmiem być nieszczęśliwa przy ich wielkiej ofierze.
Gdy znów spakowałam walizkę, przysięgłam sobie — nigdy nie wracać.
Teraz mam nową rodzinę. Męża. Pracę. Mieszkamy we Wrocławiu, w małym, ale przytulnym mieszkaniu. Nie wymagam od życia wiele. istotny jest spokój, szacunek i ciepło. Tego wszystkiego nie znałam w dzieciństwie. Teraz buduję to sama.
Rodzice dzwonią. Rzadko. Zwykle raz na miesiąc. Rozmowa trwa pół minuty. Suche zdania: „Jak tam?”, „Żyjemy”, „No to cześć”. I wiecie co… nie czuję winy. Nie tęsknię. Nie chcę wracać.
To nie o złość. Nie o zemstę. To o ratunek. Dźieszałam ten ciężar tak długo, iż gdy go zrzuciłam, dopiero po chwili zrozumiałam, jak lekko mi się zrobiło. Nie muszę być córką za cenę własnego szczęścia. Nie muszę kochać tych, którzy mnie nie kochali. Nie muszę wszystkiego wybaczać.
Jeśli to czytasz i widzisz siebie — wiedz: nie jesteś sama. Nie musisz znosić. Czasem odcięcie to nie okrucieństwo, ale troska. O siebie.
Przestałam rozmawiać z rodzicami. I po raz pierwszy stałam się sobą.