
Piotr Marzec był w 2024 na ustach komiksowego świata z okazji wydania swojego nowego dzieła, tłuściutkiej Smoły. Ale to nie jedyna rzecz, która wyszła w minionym roku sygnowana jego nazwiskiem.
To typowe wydawnictwo zinowe, gdzie autor Słodkich chłopaków ma okazję poeksperymentować z formą (tak jakby w rzeczach wydanych przez Kulturę Gniewu tego nie robił!). Dwudziestoczterostronicowe, formatu A4. Dzięki czemu można lepiej postudiować rysunki Marca. A jest co. Wydaje mi się, iż już na dobre przylgnie do Piotra określenie "smolisty", gdy będziemy mówić o jego stylu. Wszystko z powodu szorstkich, ostrych konturów i miliona rozdrapanych kresek, które wydają się iż zostały naniesione pociągnięciami krzywego grzebienia. Czytając Zealota miałem dziwne wrażenie, gdy dotykając papieru niejednokrotnie spoglądałem na opuszki palców czy aby nie są pobrudzone. Jest w Marcowym sposobie tworzenia świata coś niepokojącego jak i magnetyzującego; z kadrów boje chłód i podskórna groza, jakby czerń wyciągała z postaci na wierzch ukryte, mroczniejsze strony osobowości. Dzięki temu lekturze towarzyszy pewna doza niespełnionego napięcia, zupełnie jak w komiksach Charlesa Burnsa.A sama historia? Dziwna, surrealistyczna, kafkowska w wyrazie. Główny bohater dostaje posadę nauczyciela w obcym mieście. Zaraz po przyjęciu angażu trafia na jakąś wieczorną zabawę, pełną gości, muzyki i alkoholu. Nie wiemy kogo będzie uczył, co będzie wykładał, kto go zaprosił... Bezimienny mężczyzna musi się zmierzyć z całą feerią towarzyskiego przebodźcowania. Nowe twarze, szereg nie do zapamiętania imion (część z nich zapisuje długopisem na dłoni), dotykający go pijani goście. Zauważa niepokojącą rzecz - wydaje mu się, iż każda z rozmów kończy się jakimiś seksualnymi podtekstami. Po skończonej imprezie prosi stacjonującego tam kamerzystę o wypożyczenie kasaty VHS z zapisem zabawy, by pewne rzeczy ułożyć sobie w głowie. Ale epilog historii następuje wraz z kolejnym dniem, po przebudzeniu...
Piotr Marzec nie stara się być czytelny, klarowny, zrozumiały. Więc kreśli swoją historię w stylu filmowego Midsommar Ariego Astera, ze szczególnym wskazaniem na jego psychodeliczną część. Tylko, iż tu kilka dzieje się w biały dzień. Autor pijacką zabawę filmuje podobnie jak Marcin Wrona w Demonie - ciała uczestników party gibią się spazmatycznie w rytm muzyki, ale oczy pozostają nieobecne. Tym bardziej rzuca się w oczy kontrast, gdy Piotr przechodzi do sceny spokojnej, w której główną rolę gra przestrzeń pustego miasta i czuła (!) czerń nocy. Natomiast zakończenie... cóż, zdecydowanie do własnej interpretacji. Można dyskutować, czy właśnie mieliśmy do czynienia z opowieścią grozy, z delikatnym motywem demonicznym (?) czy ciężką historią obyczajową, będącą komentarzem autora na temat sytuacji mających miejsca w małomiasteczkowych społecznościach.
Marzec nie zapowiada się na artystę przewidywalnego. Zealot #2 potwierdza to, co już wiedzieliśmy wcześniej (pamiętny autokomentarz na temat przemysłu komiksowego w Smole) - to człowiek, który się ubrudził arthousową mazią, czuje się w niej dobrze i nie ma zamiaru wdzięczyć się do czytelnika oczekującego bardziej mainstreamowych fabuł.