Miłość pod pretekstem siostry: jak mój mąż urządził cyrk w domu mojej matki
Wojtek – mój jeszcze prawny mąż – nie jest stąd. Kiedyś trafił do naszego miasta na obowiązkową służbę wojskową. Służbę odsłużył, ale do domu już nie wrócił. Został. Najpierw mieszkał z dziewczyną, którą poznał w wojsku. Nic z tego nie wyszło – rozstali się. Wynajął mieszkanie, dorabiał, a rodziny, która wzywała go do powrotu – matki, dwóch starszych braci i siostry – nie posłuchał.
Poznaliśmy się z Wojtkiem siedem lat temu. Wtedy mieszkałam ze starzejącą się mamą – jestem późnym dzieckiem i nie mogłam jej zostawić samej w żadnych okolicznościach. Wojtek się na to zgodził i wprowadził do nas. Mama jednak od razu odmówiła mu zameldowania. Tak więc żył u nas – z meldunkiem w innym mieście.
Mam córkę z pierwszego małżeństwa, Kasię, teraz ma dziewięć lat. Z Wojtkiem tylko się pobraliśmy – bez wystawnego wesela, bez gości. Wtedy miał problemy ze zdrowiem, nie pracował, nie było ani środków, ani sensu na uroczystość. Ja pracowałam, czasem prawie bez wolnego – grafik „dwa po dwa” gwałtownie zmienił się w „siedem po zero”.
Tymczasem Wojtek siedział w domu i robił remont. Dawałyśmy mu pieniądze – z emerytury mamy i z mojej pensji. Kleił tapety, wymieniał płytki, drzwi, przerabiał hydraulikę. Sufit podwieszany zrobili fachowcy, ale reszta to była jego praca. Z mamą miał neutralne stosunki – nie kłócili się, nie było konfliktów. On mieszkał w jednym pokoju, mama z wnuczką, a ja, jak przystało, w pracy.
Dodatkowo do pensji dostaję alimenty od byłego męża. Te pieniądze idą wyłącznie na Kasię: jedzenie, ubrania, szkoła, zajęcia dodatkowe, trochę odkładam na przyszłość – na mieszkanie lub studia. Ojciec dziecka nie jest skąpy, pomaga regularnie. Wojtek prawie nie rozmawiał z córką. I nie nalegałam – Kasia ma ojca, który angażuje się w jej życie.
Wspólnych dzieci z Wojtkiem nie mieliśmy. Nie chciałam.
A teraz do sedna.
Miesiąc temu Wojtek – który od pół roku już pracował – wieczorem zaczął się pakować. Zapytałam:
— Gdzie?
— Przyjeżdża siostra z bratankiem. Muszę ich odebrać.
Pomyślałam, iż odebierze i pojadą do hotelu albo do znajomych. Z pewnością nie do nas. Ale nie tak łatwo. Po godzinie za nim do mieszkania weszła blondynka koło czterdziestki z nastolatkiem. Kobieta powiedziała:
— Nazywam się Kinga, to mój syn Bartek.
Wojtek, jakby nic dziwnego, odparł:
— Proszę wejść, rozgośćcie się – i poszedł po walizki.
Zostałam w osłupieniu. Posadziłam „gości” przy herbacie i poszłam do Wojtka na rozmowę. Spokojnie oznajmił:
— Kingę zostawił mąż, nie mają gdzie mieszkać. Przyprowadziłem ich do nas.
— Świetnie. A mnie nie wypadało zapytać? To mieszkanie mojej mamy. Gdzie oni będą spać?
Miał już rozwiązanie: ja z córką przenoszę się do mamy, nastolatek do pokoju Kasi, a „siostra” Kinga – z nim. Ot, tak. Pokłóciliśmy się. Zaproponowałam logiczne wyjście – niech matka z synem mieszkają razem, ale Wojtek się upierał.
Mama była w szoku. Powiedziała wprost: maksymalnie kilka dni. I przypomniała Wojtkowi:
— Zapomniałeś, kto tu gospodarz? Trzeba było chociaż zapytać.
Na co on wybuchnął:
— Ja z tego barłogu zrobiłem cukiernię! Będziecie naciskać – pozwę was o część mieszkania!
Mamie podskoczyło ciśnienie. Wdałam się w sprzeczkę, ale on tylko groził:
— Chcesz? Zaraz zerwę tapety, rozwalę płytki!
Noc spędziłyśmy z Kasią u mamy, a Wojtek spał z „siostrą”. Trzęsłam się z oburzenia.
Rano, gdy jeszcze spał, weszłam do mediów społecznościowych. Zarejestrowałam się i zaczęłam szukać jego siostry – po nazwisku, które kiedyś wspomniał. Znalazłam. Prawdziwa Kinga – brunetka, 35 lat, syn ma 14, a cały profil pełen jest postów: „Kocham męża”, „Szczęśliwa rodzina”… Więc kim była ta blondynka?
Oczywiste – kochanka. Wszystko mi się rozjaśniło. Pierwszym odruchem było urządzić scenę, ale się powstrzymałam. Córkę wysłałam do szkoły, kazałam jej po lekcjach iść do koleżanki i czekać na telefon. Z mamą ubrałyśmy się i pojechałyśmy do prawnika.
Na konsultacji uspokoiłyśmy się: bieżący remont nie daje prawa do udziału w mieszkaniu. Czyli – można wyrzucić. Po prawniku – na policję. Tam tylko rozłożyli ręce: „Dopóki nic nie zniszczył, nie przyjdziemy”.
Mamę odesłałam do domu, zajrzałam do sądu, złożyłam pozew o rozwód. Potem zaczęłam dzwonić do przyjaciół. Kilku mężczyzn zgodziło się pomóc w „eksmisji”. Wieczorem, po pracy.
Wróciłam, uspokoiłam mamę. Cały dzień siedziałam w domu, obserwując „Kingę” i „syna”. Chłopak okazał się mieć 17 lat, nie uczył się, nie pracował. Zadawałam niewinne pytania o dzieciństwo, szkołę, wspólnych krewnych. Oni z Wojtkiem nerwowo spoglądali na siebie, plątali się w zeznaniach. Było obrzydliwie. Ale wytrzymałam.
A wieczorem zaczął się finał tego absurdalnego przedstawienia.
Przyszli przyjaciele. Wojtka – za drzwi. „Kingę” – za nim. Nastolatkowi spokojnie zaproponowano wyjście. Walizki – na klatkę. Nie wytrzymałam i dałam „Kindze” kopniaka w tyłek. Wojtek, już za drzwiami, nagle zaczął błagać:
— Tak, to Lucyna. Moja kochanka. Mąż ją wyrzucił. Żal mi się jej zrobiło. No i… no… zawaliłem. Wybacz. Wszyscy faceci tacy są. Nie da się żyć tylko ziemniakami!
Tak, Wojtek. Tylko zapomniałeś, iż nie byłeś u siebie. I z ziemniakami nie przy garach. A w domu mojej mamy. I właśnie stąd cię wymietliśmy.
Może bym nikomu nie opowiadała. Ale niech to będzie przypomnieniem dla wszystkich kobiet: jest na świecie kobieta, której mąż przyprowadził kochankę do mieszkania jej matki i spał z nią przez ścianę. I ta kobieta się nie poddała. Wszystko się ułoży. Ważne – nie bać się. I pamiętać: cudza bezczelność to nie wasz krzyż. Dacie radę. Ja dałam. I wy też dacie.