Pobrali się dwa lata temu. Po ślubie zdecydowali się zamieszkać ze mną pod pretekstem, iż chcą zaoszczędzić na mieszkanie. Nie byłam zadowolona z tego pomysłu, ale musiałam pomóc im stanąć na nogi.
Mam dwupokojowe mieszkanie. Wychowywałam syna sama, z mężem jako burmistrzem, kiedy syn był jeszcze niemowlęciem. Wróciłam z dzieckiem do domu rodziców. Ale nie zamierzałam długo mieszkać z rodzicami, byli bardzo dokuczliwi. Dostałam pracę w zakładzie dziewiarskim i przeprowadziłam się z synem do akademika. Ciężko pracowałam i zaoszczędziłam pieniądze na mieszkanie. Mój syn dorósł, poszedł na studia, potem dostał pracę, jest dobrym specjalistą.
Poradziłam mu, żeby pomyślał o własnym mieszkaniu. Pewnego razu mój syn powiedział mi, iż ma dziewczynę i zamierza się z nią ożenić. Miał wtedy dwadzieścia siedem lat. Przyprowadził do mnie swoją dziewczynę i poznałyśmy się. Zrobiła na mnie dobre wrażenie. Miała wyższe wykształcenie, pracowała, wynajmowała mieszkanie, krótko mówiąc, stała mocno na nogach.
Sześć miesięcy później pobrali się. Po ślubie zamieszkali ze mną. Nie mogę powiedzieć, iż było łatwo. Moja synowa i ja nie dogadywałyśmy się dobrze. Ale z czasem nauczyliśmy się żyć pod jednym dachem bez kłótni.
Minął rok. Zaproponowałam im, żeby co miesiąc przekazywali mi pewną sumę pieniędzy: zsumuję ją i po roku będą mieli porządną sumę na nowe mieszkanie. Dodałam, iż jeżeli się nie zgodzą, mogą się spakować i wyjechać. Mój syn się zgodził, ale synowa zrobiła scenę, mówiąc, dlaczego, u licha, ma oddawać część swojej pensji.
Wyjaśniłam jej, iż to na nowe mieszkanie — ich własne. W rezultacie spakowała swoje rzeczy i przeprowadziła się do rodziców. Dwa dni później mój syn zaczął mnie oskarżać, iż to przeze mnie żona złożyła pozew o rozwód. Pokłóciliśmy się, spakował swoje rzeczy i też odszedł. Nie dzwoni do mnie, a ja też nie zamierzam do niego dzwonić.