Dzieciaki lat 90., odłóżcie sentymenty na bok. „X-Men ’97” wcale ich nie potrzebuje, bo i bez tego potrafi udowodnić, iż powrót mutantów na ekrany po blisko 30 latach to niegłupi pomysł.
Remake, wznowienie czy kontynuacja to w telewizji chleb powszedni i często choćby wieloletnie przerwy w emisji, zdawałoby się, iż zakończonych seriali nie stoją na przeszkodzie, by do nich wrócić. Ba, im bardziej znany dany tytuł czy kultowa postać, tym bardziej producentów korci, żeby ponownie wejść do tej samej rzeki, wykorzystując wcześniej sprawdzone sztuczki. W przypadku „X-Men ’97” ryzyko wydawało się jednak spore – w końcu młodzi fani oryginału już dość dawno przestali tacy być, a na samej nostalgii przejechać się nietrudno.
X-Men ’97 – o czym jest serial Marvela i Disney+?
Obaw o to, czy nowe wcielenie klasycznej superbohaterskiej kreskówki (pierwotnie emitowanej w latach 1992-1997) „udźwignie” towarzyszące mu oczekiwania, było zresztą więcej. Począwszy od tych natury ogólnej, a więc dotyczących formy, w jakiej znajdują się ostatnimi czasy produkcje sygnowane przez Marvela, po te szczegółowe i całkiem świeże, jak zwolnienie showrunnera na tydzień przed premierą serialu. Wątpliwości były zatem uzasadnione i nie rozwiewały ich ani obiecujący zwiastun, ani zwykła ciekawość, jak wypadnie długo oczekiwany pierwszy projekt z X-Menami po odzyskaniu praw do postaci przez Marvel Studios.
Dziś, zobaczywszy przedpremierowo trzy z dziesięciu odcinków 1. sezonu serialu (dwa pierwsze są już dostępne na Disney+, kolejne będą dodawane co tydzień), mogę stwierdzić, iż jestem pozytywnie zaskoczony. Bo jakkolwiek oglądanie oryginalnej serii na Fox Kids nierozerwalnie kojarzy mi się z dzieciństwem, tak nie sądziłem, by powrót do tych czasów mógł nieść ze sobą wartość inną niż sentymentalna. Tymczasem „X-Men ’97” to i owszem, istny zalew nostalgii, ale też historia, przy której mam ochotę zatrzymać się na dłużej.
Ta zaczyna się dokładnie w miejscu, w którym skończył się 5. sezon animacji z lat 90. jeżeli pamięć już u was nie ta, to przypominam, iż historię urwano wówczas w dość krytycznym momencie, gdy tytułowi bohaterowie zostali pozbawieni swojego mentora, Profesora X. O okolicznościach, w jakich się to stało, przypomni wam zresztą sam serial, całkiem zgrabnie podejmujący temat po kilku dekadach przerwy. Spokojnie więc, nie pogubicie się w zawiłościach fabuły, która jest z grubsza o tym samym, co zawsze – drużynie mutantów starającej się chronić świat, który się ich boi i nienawidzi.
X-Men ’97 to stara historia w nowym wydaniu
W nowej odsłonie serialu sytuacja nie uległa wielkiej zmianie, choć wysiłki Charlesa Xaviera i jego uczniów w dążeniu do pokojowej koegzystencji dwóch gatunków przyniosły pewne rezultaty. Niechęć i strach wobec mutantów nie są już powszechne, skupiając się raczej w mniejszych, aczkolwiek groźnych fundamentalistycznych grupkach. I właśnie podczas starcia z jedną z nich widzimy X-Menów ponownie w akcji po raz pierwszy. Oczywiście już po przez cały czas świetnie wyglądającej i brzmiącej, zaktualizowanej czołówce.
Dobrze nam znana ekipa dowodzona przez Cyklopa (głosu użycza mu Ray Chase) to niemal dokładnie te same postaci, co przed laty. Są więc Storm (Alison Sealy-Smith), Wolverine (Cal Dodd), Jean Grey (Jennifer Hale), Bestia (George Buza), Gambit (A.J. LoCascio), Rogue (Lenore Zann) i Jubilee (Holly Chou), wszyscy w takich wersjach, z jakich możecie ich pamiętać. Nowe, a przynajmniej mniej oczywiste twarze? Pod tę kategorię możemy podciągnąć Bishopa (Isaac Robinson-Smith) z nową fryzurą oraz wracającego do składu Morpha (JP Karliak), ale z grubsza rzecz biorąc, nic was tu nie zaskoczy. I to jest wbrew pozorom dobra wiadomość, bo pokazuje, iż twórcy wiedzą, czego chcą widzowie.
Gorzej, iż za brakiem zmian wśród postaci idzie też na początku „X-Men ’97” niezmienność scenariuszowa, która sprawia, iż premierowy odcinek lekko mnie jednak rozczarował. Tak, świetnie było ponownie wszystkich zobaczyć, a w niektórych przypadkach choćby usłyszeć te same głosy (w wersji oryginalnej), ale sama historia nie miała do zaoferowania wiele. Ot, misja ratunkowa i walka jakich wiele, co sprawdziło się przyzwoicie na start, ale już pod koniec zaczęło nieco nużyć. Radzę to jednak uznać za aż nazbyt ostrożne wprowadzenie – fajerwerki zaczynają się później.
X-Men ’97 rozbudowuje znany świat i postaci
Jakie konkretnie, tego wam rzecz jasna ujawniał nie będę, zdradzając jedynie, iż będzie to wszystko miało związek m.in. z pojawieniem się arcywroga naszych bohaterów. Dodajmy, iż w nieco innej roli, niż moglibyście się spodziewać. Magneto (Matthew Waterson) to bowiem pierwszy, ale wcale nie ostatni przykład postaci, przed którą rozpościera się w serialu naprawdę intrygująca ścieżka.
Dokładnie to samo można już teraz powiedzieć choćby o Storm, Cyklopie czy Jean, co na samym początku wcale takim oczywistym nie jest. Im dalej w „X-Men ’97”, tym odważniejsze stają się jednak scenariuszowe decyzje, pokazujące, iż Beau DeMayo (który przed zwolnieniem napisał scenariusze od razu do dwóch sezonów) bynajmniej nie zamierzał rozgrywać spraw według bezpiecznych schematów. Przeciwnie, po trzech odcinkach można powiedzieć, iż już zdążył postawić cały serialowy świat na głowie, a to z pewnością nie koniec.
Jednocześnie uspokajam, iż ta odwaga to nic strasznego i rewolucyjnego. To po prostu kreatywne odświeżenie pomysłów, które funkcjonowały w świecie X-Menów przed laty, a także dopisanie do nich nowych wątków i postaci. Również tych znanych z wcześniej niezekranizowanych komiksów, więc ich miłośnicy będą zadowoleni, o ile nie zrazi ich tempo opowiadania niektórych historii. Bo to potrafi być tutaj na tyle szybkie, by w ciągu kilku minut kazać nam całkowicie zmienić perspektywę patrzenia na pewne fundamentalne dla serialu i bohaterów kwestie.
X-Men ’97 – czy warto oglądać serial o X-Menach?
W dużym skrócie, jeszcze większym uogólnieniu i póki co jeszcze w trybie przypuszczającym powiedziałbym więc, iż „X-Men ’97” podjęło się trudnego wyzwania i wygląda na to, iż jest na dobrej drodze, żeby mu sprostać. Serial udanie wchodzi w buty swojego poprzednika, nie zmieniając przy tym jego charakteru, za to unowocześniając go zarówno w formie (klasyczna animacja w odświeżonym wydaniu prezentuje się przecudnie), jak i treści. Zresztą ta druga wielkiej aktualizacji wcale nie potrzebuje, bo tutejsze przewodnie motywy na czele z tolerancją wobec odmienności przez cały czas pasują do rzeczywistości jak ulał, jeżeli choćby nie lepiej niż przed laty.
Pewnie, nie wszystko w pierwszych odcinkach serialu wypada idealnie. Od nieco mdłego początku, przez marginalne potraktowanie części postaci (Wolverine na razie praktycznie nie istnieje poza paroma warknięciami na Scotta i scenami akcji) lub nietypowe ich przedstawienie (czekam, aż Magneto w wersji sexy zostanie hitem internetu), po fabularne dramaty tak duże, iż ocierające się o absurd. Wszystko to ma jednak swój urok, nadając serialowi swoisty vibe lat 90. przeniesiony w XXI wiek – nie do końca poważny, ale i daleki od karykatury.
Pytanie, czy takie podejście nie odbije się produkcji czkawką i nie zniechęci fanów, których do „X-Men ’97” przyciągnie tęsknota za tym, co znane i lubiane? Wykluczyć tego wprawdzie nie można, ale choćby entuzjastyczne pierwsze reakcje krytyków zza oceanu potwierdziły też moje odczucia – to naprawdę działa w takiej formie. Nie odrzucając serialowego dziedzictwa, ale też nie bijąc mu pokłonów, nowa odsłona serii wkroczyła w telewizyjną współczesność pewnym krokiem i bardzo jestem ciekaw, dokąd ją to zaprowadzi.