„Przepraszam, Zosiu, ale od dzisiaj będzie mieszkać u was…”
Zosia i Staś od samego rana krzątali się po podwórku. Liście z drzew opadały bez przerwy, cały dziedziniec pokrył się żółtym dywanem, a cisza była tak kojąca, iż choćby myśleć się nie chciało. Nagle jednak spokój przerwał dźwięk telefonu. Staś spojrzał na ekran, skrzywił się i mruknął:
— Mama… Zaraz się dowiemy, co tym razem.
Włączył głośnomówiący, a ostry, pełen niepokoju głos Wandy Pawłowny rozbrzmiał w powietrzu:
— Stanisław, pakuj się! Natychmiast przyjeżdżaj do mnie.
— Co się stało? — spięty zapytał Staś.
— Jedziemy po Irenkę z dziećmi. Koniec! Mąż ją wyrzucił z domu.
Zosia, która stała obok z miotłą, zbladła. Irenka — siostra Stasia. Z dziećmi. Bez dachu nad głową?
Dom, w którym mieszkała z mężem, był jej marzeniem. Przestronny, z przytulną werandą, ogrodem, nowymi meblami — budowali go razem, wkładając w to nie tylko pieniądze, ale i serce. Staś początkowo uważał ten pomysł za szaleństwo: sprzedać mieszkanie, wyprowadzić się za miasto, zaczynać od zera. Ale Zosia potrafiła przekonywać. I dom wyszedł dokładnie taki, jak go sobie wymarzyła.
Na początku było cudownie. choćby teściowa, która początkowo grymasiła, podczas housewarmingu zachwycała się: „Zosieńko, ty to masz głowę na karku, dom jak z bajki!”
A potem się zaczęło.
Co piątek jak w zegarku przyjeżdżała Wanda Pawłowna, a z nią Irenka, jej mąż Artur i ich trójka dzieci. Goście nie przyjeżdżali — oni się wprowadzali. Gotowanie — na Zosi, sprzątanie — też. Żadnej pomocy, żadnego „dziękuję”. Gdy Zosia poruszyła temat ze Stasiem, ten tylko machnął ręką: „No co ty? Rodzina jednak. Trzeba pomóc.”
Pewnego razu odważyła się choćby poprosić Irenkę o umycie naczyń. W odpowiedzi usłyszała: „Co ty, ja dopiero co wróciłam z salonu! Zepsuję sobie manicure”. Zosia zacięła zęby i w milczeniu zabrała się za zmywanie.
Kiedy Irenka pojawiła się sama, bez męża, Zosia odetchnęła z ulgą. Jeden problem mniej. Ale gwałtownie ulgę zastąpił niepokój — Irenka chodziła po domu jak cień, nocami szlochała, wyżywała się na dzieciach. Wtedy teściowa wyjaśniła: Artur wniosł o rozwód. Co więcej — wyrzucił Irenkę z dziećmi, twierdząc, iż mieszkanie należy do niego i nie ma co dzielić.
— Ale ja przecież nie mogę jej wziąć do siebie! — tłumaczyła się Wanda Pawłowna. — Mam swoje życie. Wychodzę za mąż. Niech pomieszkają u was.
Zosia zastygła. U nich? Z dziećmi? I na jak długo?
Staś spuścił wzrok:
— No jak mamy ją zostawić? Przecież to rodzina. Trzeba pomóc.
Irenka się wprowadziła. I jeżeli wcześniej Zosia przynajmniej w weekendy mogła złapać oddech, teraz każdy dzień wyglądał jak „przedszkole plus stołówka”. Ani Irenka, ani dzieci nie pomagały — wszystko wisiało na niej. A Staś… tylko się irytował: „Przestań marudzić. Poczekaj trochę.”
Po dwóch miesiącach cierpliwość Zosi się skończyła. Po kolejnej awanturze spakowała rzeczy i wyjechała do przyjaciółki.
A teściowa zadzwoniła z lodowatą pewnością siebie:
— Słusznie. Odejdź. Nie jesteś godna naszego nazwiska. A dom, nawiasem mówiąc, zostanie Irence. Staś zbudował go na naszej ziemi. Tobie tu nic nie należy.
Staś zrozumiał wszystko za późno. Przyjechał do Zosi sam. Powiedział, iż wyrzucił Irenkę i dzieci, iż zrozumiał, gdzie jest jego rodzina. Chciał, żeby żona wróciła.
Zosia wróciła. Ale już inna. Silniejsza. I z warunkiem: ani dnia więcej z obcymi w jej domu.
Teściowa skreśliła ich z życia. Ale Zosia nie żałowała.
Czasem, żeby zbudować własne szczęście, trzeba nauczyć się mówić „nie” choćby tym, których przywykło się uważać za rodzinę.