Wszystko będzie dobrze, synku…
“Włodku, synku, to mama” — rozległ się cichy głos w słuchawce.
Włodka zawsze denerwowało, iż matka mówiła, iż to ona dzwoni. Jakby nie rozpoznawał jej głosu. Tłumaczył jej tyle razy, iż na ekranie pojawia się imię dzwoniącego, więc wie, kto to jest.
Miała stary telefon z przyciskami. Kupił jej nowoczesny, z wieloma funkcjami, ale odmówiła.
— Stara już jestem na nowe technologie. Lepiej podaruj… Jadwidze. Jej córka takich prezentów nie robi. Będzie wdzięczna.
Jadwiga ucieszyła się z telefonu, gwałtownie się z nim oswoiła. Włodek nie dał go bez powodu — chciał, żeby gdyby coś się stało, od razu do niego zadzwoniła. Wpisał swój numer do książki adresowej.
— Mamo, wiem, iż to ty — uśmiechnął się Włodek. — Wszystko w porządku?
— Synku, jestem w szpitalu.
Przeszedł go dreszcz.
— Co się stało? Serce? Ciśnienie? — pytał gorączkowo.
— Jutro mają mnie operować. Przepuklina się zaogniła. Nie mogę już wytrzymać.
— Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłaś? Mamo, przyjadę jutro, zabiorę cię do miasta. Tam szpitale lepsze, chirurdzy znakomici. Proszę, odmów tej operacji — gorączkował się.
— Synku, nie martw się. Pamiętasz doktora Marcina? To bardzo dobry…
— Mamo, posłuchaj, przyjadę rano — przerwał. — Do tego czasu nie zgadzaj się na operację — krzyczał, bo głos matki stał się ledwo słyszalny.
— Nie martw się. Wszystko będzie dobrze, synku. Kocham cię… — W słuchawce rozległy się krótkie sygnały.
Włodek spojrzał na ekran. Na ciemnym tle świeciły się cyfry — dziesięć minut po północy.
Ostatnie słowa matki brzmiały głucho, jakby z oddali. Nigdy nie dzwoniła tak późno. Coś było nie tak. Próbował dodzwonić się do niej, ale nikt nie odbierał. Dzwonił raz za razem — bezskutecznie.
Wstał od biurka i spojrzał przez okno. Drugi dzień padał deszcz ze śniegiem. W normalnych warunkach do jej wsi jechało się pięć godzin, ale w taką pogodę — sześć. Musiał wyjechać teraz, żeby zdążyć przed operacją. Kto wiedział, o której ją zaplanowali? Droga na pewno była rozjeżdżona. Ale nie jechał do wsi, tylko do szpitala w powiatowym mieście.
Wyłączył komputer i zaczął się pakować. Wychodząc, przypomniał sobie, iż nie wziął ładowarki. Wrócił po nią, a w przedpokoju przyszły mu do głowy słowa matki: *„Jeśli o czymś zapomnisz i wrócisz, spojrzyj w lustro przed wyjściem”*. Spojrzał na swoje odbicie. Zmęczona twarz, niespokojne oczy. *„Mówiła, iż wszystko będzie dobrze, a nigdy mnie nie okłamała”* — pomyślał i wyszedł.
W samochodzie zastanawiał się, czy zadzwonić się do Jadwigi. Przyjaciółki od lat. Ale on pracował w nocy, a na wsi ludzie wcześnie kładli się spać. Dlaczego jednak Jadwiga nie zadzwoniła? Przecież ją uprzedził. Niepokój wrócił. Silnik się rozgrzał, ruszył.
Ile razy prosił matkę, by przeprowadziła się do niego? Miał duże mieszkanie, starczyłoby miejsca. Ale odmawiała. *„Synku, jesteś młody, będę ci przeszkadzać. Mnie tu dobrze. Nigdzie nie pojadę”*.
Ach, mamo, mamo… Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej? Zawsze bała się przeszkadzać, być komuś ciężarem.
Przypomniał sobie ich rozmowę. Dopiero teraz zrozumiał, co go zaniepokoiło. Jej głos był dziwny, głuchy, jakby mówiła przez jakąś przeszkodę. Ostatnich słów prawie nie zrozumiał. I brzmiała winna. Pewnie myślała, iż obudziła go w nocy. Nigdy nie dzwoniła tak późno.
Przepuklina dokuczała jej od lat, bolała przy zmianie pogody. Ale zwlekała z operacją. Zawsze znajdowała powody — sadzenie ziemniaków, zbiory, Jadwiga zachorowała, nie mogła jej zostawić…
A on? Mieszkał niedaleko, miał samochód, ale zawsze brakowało czasu, by ją odwiedzić. Też znajdował wymówki.
Pamiętał ją jako dobrą, czułą, ale gdy trzeba było — potrafiła skrzyczeć, a czasem i uderzyć, czym popadło. Nie obrażał się, gdy było za co. To nie zdarzało się często, więc dobrze to pamiętał.
Gdy jako szesnastolatek pierwszy raz wrócił nad ranem, czekała na niego. Spojrzała na niego rozgrzanego, rozluźnionego od pocałunków, surowo, i powiedziała:
— Po co się śpieszysz? A jak przyjdzie czas na ślub? Gotowy jesteś? Potem będziesz wył jak wilk. Idź spać, niech cię moje oczy nie widzą. — I odwróciła się.
Następnego dnia choćby na niego nie spojrzała. To było sto razy gorsze niż krzyk. Gdy ochłonęła, spytał:
— O co ci chodzi? Wszyscy tak robią. Ty nie chodziłaś na randki? Miłość, młodość i te sprawy.
Wtedy opowiedziała, jak zakochała się w siedemnastu latach. Jak całowali się nocą przy śpiewie słowików. A gdy zaszła w ciążę, jej ukochany zwiał. Uratował ją ojciec Włodka. Powiedział, iż to on z nią chodził. Zaręczyli się. Ale niedługo przed ślubem, przy zbieraniu ziemniaków, poroniła. Ojciec i tak się z nią ożenił. A Włodek urodził się dopiero osiem lat później…
Droga była ciemna, monotonna, samochodów mało. Oczy same mu się zamykały. Dwa razy omal nie spowodował wypadku. Pierwszy raz ocknął się, jakby ktoś go trącił. Zerwał się — jechał po przeciwnej stronie. Na szczęście droga była pusta. Drugi raz omal nie wyleciał do rowu, sam nie wiedział, jak zdążył skręcić. Włączył radio głośniej i wrzeszczał razem z piosenkami, żeby nie zasnąć. Tak dojechał.
W starym, ceglanym, dwupiętrowym szpitalu świeciło się kilka okien. Pracowało tam tylko trzech lekarzy: internista, chirurg i asystent. Poważniejsze przypadki odsyłali do miasta, z drobnymi operacjami radzili sobie sami.
Zadzwonił do drzwi. Myślał, iż będzie długo czekać, ale otworzyły się szybko, mimo wczesnej pory — była wpół do siódmej. Pielęgniarka zmierzyła go wzrokiem, zajrzała za jego pleWłodek westchnął głęboko, uścisnął dłoń Jadwigi i wyszeptał: „Dziękuję, iż byłaś przy niej do końca” — a wtedy przez otwarte okno wpłynął ciepły podmuch wiatru, niosąc zapach kwitnących lip, tak jakby sama matka szeptała mu do ucha: „Wszystko będzie dobrze, synku”.