„Wozili mnie na wózku korytarzami regionalnego szpitala.”

newskey24.com 17 godzin temu

Prowadzono mnie w wózku korytarzami regionalnego szpitala w Krakowie.
Dokąd? spytała jedna pielęgniarka drugą.
Może do izby jednoosobowej, a może do wspólnej?
Dlaczego do wspólnej, skoro jest wolna jednoosobowa?

Pielęgniarki spojrzały na mnie z prawdziwym współczuciem. Dopiero potem się dowiedziałam, iż do izby jednoosobowej przenoszą umierających, żeby nie patrzyli na nich inni.
Lekarz kazał do jednej powtórzyła pielęgniarka.

Uspokoiłam się. Kiedy już położyłam się na łóżku, poczułam totalny spokój, bo już nie musiałam nigdzie biec, nie była mi nic winna. Czułam dziwny dystans od otaczającego świata i kompletnie nie obchodziło mnie, co się w nim dzieje. Nikt i nic mnie nie interesowało. Miałam w końcu prawo do odpoczynku. Zostałam sama ze sobą, ze swoją duszą, ze swoim życiem. Zniknęły problemy, zamieszanie i ważne pytania. Wszystkie te troski w ułamku sekundy wydały się błahostką wobec Wieczności.

Wtedy wokół mnie znów rozbrzmiało prawdziwe Życie! Okazało się, iż to cud: pieśń ptaków o poranku, promień słońca sunący po ścianie nad łóżkiem, złociste liście klonu machające przez okno, głęboko niebieskie, jesienne niebo, hałas miasta budzącego się sygnałami samochodów, stukot obcasów po bruku, szeleszczące opadające liście Boże, jakie piękne Życie! I dopiero teraz to pojąłem.

No i niech tak będzie powiedziałam sobie. Rozumiem i mam jeszcze parę dni, żeby go w pełni rozkoszować i kochać całym sercem.

Uczucie wolności i szczęścia, które mnie ogarnęło, wymagało wyjścia, więc zwróciłam się do Boga, bo był najbliżej mnie.

Panie! radośnie wykrzyknęłam. Dziękuję Ci za to, iż dałeś mi szansę zobaczyć, jak cudowne jest życie i pokochać je. choćby przed śmiercią wiem, jak pięknie się żyje!

Spokój i euforia wypełniały mnie, świat rozbrzmiewał dzwonkami i lśnił złotym światłem Boskiej miłości. Wydawało się, iż miłość stała się wreszcie prawdziwa i życiodajna. Wszystko, co widziałam, wypełniało to złote światło i energię. Kocham!

Izba jednoosobowa i diagnoza ostra białaczka czwartego stopnia, a także nieodwracalny stan organizmu, miały swoje plusy. Do umierających wpuszczano wszystkich w każdej chwili. Rodziny mogły wezwać bliskich na pogrzeb, a przedmowa pożegnalna przyciągnęła smutnych krewnych. Rozumiałam ich trudności: o czym rozmawiać z osobą umierającą? Co ona wie. Śmieszne było patrzeć na ich zakłopane twarze. Cieszyłam się, iż jeszcze ich wszystkich zobaczę! Najbardziej na świecie chciałam podzielić się z nimi miłością. Rozbawiałam rodzinę i przyjaciół, jak mogłam: opowiadałam wesołe historie z życia. Wszystko, dzięki Bogu, wybuchało śmiechem, a pożegnanie przebiegało w atmosferze euforii i przyjemności.

Po trzecim dniu znudziło mnie leżenie, zaczęłam spacerować po izbie, siedzieć przy oknie. W tym momencie podszedł do mnie lekarz, najpierw wściekły, bo nie mogłam wstawać.

Czy to coś zmieni? zapytałam.
Nie zmieszany lekarz przyznał. Ale nie możecie chodzić.
Dlaczego?
Analizy mówią, iż to ciało już nie żyje. Nie powinniście wstawać.

Przeszło maksymalnie cztery dni. Nie umierałam, ale z apetytem jadłam banany. Czułam się dobrze, a lekarz miał problem, bo nic nie rozumiał. Analizy nie zmieniały się, krew lekko różowa kapała, a ja zaczęłam wchodzić na hol, patrzeć na telewizję.

Mimo wszystko lekarzowi było przykro. Miłość wymagała euforii otoczenia.

Doktorze, jak chcecie, żeby te wyniki wyglądały?
Chciałabym przynajmniej taki zapis. napisała jakieś litery i cyfry, których nie rozumiałam, ale przeczytałam uważnie. Lekarz coś zamruczał i odszedł.

Dzień później, dziewiątego ranka, wbiegła do izby krzycząc:

Co pan robi?!
Co robimy? spytałam.
Analizy! Są takie, jak ja wam napisałam.
A skąd ja to wiem? I co z tego?

W końcu przeniesiono mnie do izby wspólnej. Krewni już się pożegnali i nie wracali. W izbie było jeszcze pięć kobiet, które patrzyły w ścianę i milcząco, ale zdecydowanie umierały. Wytrzymałam trzy godziny. Moja miłość zaczęła się dusić trzeba było coś zrobić natychmiast.

Wyciągnęwszy z pod łóżka arbuza, położyłam go na stole, pokroiłam i głośno oznajmiłam:

Arbuz usuwa nudności po chemioterapii.

Po całym korytarzu rozniósł się zapach nadziei. Moje sąsiadki niepewnie podeszły do stołu.

Naprawdę? zapytała jedna przy oknie.
Tak potwierdziłam z przekąsem.

Arbuz chrupał soczyście.

No i widać, iż już lepiej dodała dziewczyna przy oknie.
I u mnie i u mnie radośnie potwierdziły pozostałe.

Oto skinęłam głową z satysfakcją i zaczęłam opowiadać kolejne zabawne historie

O drugiej w nocy wpadła pielęgniarka i zapytała:

Kiedy przestaniecie się śmiać? Nie dajecie całemu piętrze spać!

Po trzech dniach lekarz niepewnie poprosiła mnie:

Czy mogłabyś przenieść się do innej izby?
Po co?
W tej izbie stan wszystkich się poprawił, a w sąsiedniej wciąż ciężko.

NIE! wykrzyczały moje współpacjentki. Nie puścimy was!

Nie puściliśmy ich. Zamiast tego do naszej izby przyjechali sąsiedzi, po prostu po to, by usiąść, pogadać, pośmiać się. I rozumiem dlaczego. Bo w naszej izbie mieszkała miłość. Otulała każdego, robiła ciepło i spokój. Najbardziej podobała mi się szesnastoletnia dziewczyna w białej chustce z węzłem na karku, której końce przypominały uszy królika. Miała raka węzłów chłonnych, a wydawało się, iż nie potrafi się uśmiechać. Po tygodniu zobaczyłam jej czarujący, nieśmiały uśmiech. Gdy powiedziała, iż leki działają i wraca do zdrowia, zorganizowaliśmy małe przyjęcie przy pięknie nakrytym stole.

Widział nas nowy lekarz przywódczy, zszokowany, i rzekł:

Pracuję tu trzydzieści lat, a takiego jeszcze nie widziałem.

Odwrócił się i odszedł. My długo się śmialiśmy, wspominając wyraz jego twarzy.

Czytałam książki, pisałam wiersze, patrzyłam przez okno, rozmawiałam z sąsiadkami, spacerowałam po korytarzu i kochałam wszystko, co widziałam: książkę, sąsiadkę, samochód na podwórzu, stare drzewo Iniekcje z witaminami były nieodłącznym elementem. Lekarka prawie nie rozmawiała ze mną, tylko krzyżowo się na mnie patrzyła, a po trzech tygodniach cicho rzekła:

Twój hemoglobina jest o 20 jednostek wyższy niż norma zdrowego człowieka. Nie podnoś jej już więcej.

Nie mogła potwierdzić diagnozy, bo się leczyłam, choć nikt mnie nie leczył!

Kiedy wypisywały mnie ze szpitala, lekarka przyznała:

Szkoda, iż odchodzisz, mamy jeszcze tyle ciężkich przypadków.

Z mojej izby wypisało się wszystkich, a liczba zgonów na oddziale spadła o trzydzieścia procent.

Życie trwało dalej, ale patrzyłam na nie inaczej, a sens stał się prosty. Trzeba po prostu nauczyć się kochać, a wtedy twoje pragnienia się spełnią, jeżeli formułujesz je z miłością. Nie oszukuj nikogo, nie zazdrość, nie obrażaj, nie życz nikomu zła To wszystko naprawdę proste! Bo prawda jest taka, iż Bóg jest Miłością! Wystarczy tylko przypomnieć sobie to na czas i podawać dalej. Niech Boża Miłość napełni wszystkich i wszystko!

Idź do oryginalnego materiału