Ostatnio skończyłam sześćdziesiąt lat. Emerytura, bolące nogi, zmęczenie życiem i ludźmi – typowe rzeczy, jak u wielu kobiet, które ciągnęły wszystko same, bez pomocy, bez męskiego ramienia. W moich najlepszych latach byłam fryzjerką – zawód nie najłatwiejszy, szczególnie gdy całe dnie spędza się na nogach, jeszcze do tego z uśmiechem. Teraz zdrowie już nie to, pracuję rzadko, głównie dla znajomych.
Męża nie ma w moim życiu od dawna. Rozwiedliśmy się krótko po urodzeniu syna – mój były okazał się bezużytecznym, leniwym typem, który umiał tylko palić w mieszkaniu i pić z kumplami. Do pracy „nie był urodzony”, ale za to świetnie żył na mój koszt. Wyszłam od niego bez żalu, odetchnęłam – zrobiło mi się lżej. Od tamtej pory wszystko robiłam sama. I syna też wychowałam sama.
Starałam się, jak mogłam. Być i matką, i ojcem. Tak, popełniłam sporo błędów – bo czasu w serdeczne rozmowy po prostu nie było. Harowałam jak wół. A gdy syn dorósł i poszedł do wojska, pomyślałam: może teraz zacznie mu się układać inaczej.
A potem wrócił. Przyprowadził do domu dziewczynę – skromną, ciepłą, uśmiechniętą. Kinga. Ślub w parę miesięcy później. Przyjęłam ją z radością, choćby pozwoliłam im zamieszkać u mnie na początku. Zaprzyjaźniłyśmy się, szczerze mówiąc. Nigdy się nie kłóciłyśmy. Gotowałyśmy razem, oglądałyśmy wieczorami filmy, dyskutowałyśmy o wszystkim – od przepisów po książki. Było mi z nią lekko i swojsko – jakbym miała córkę.
Potem się wyprowadzili. Urodził im się syn – mój pierwszy wnuk. Kinga nie chciała siedzieć bezczynnie, poszła do pracy. A mój syn też się ustawił, potem choćby biznes założył. Cieszyłam się: wszystko się udało.
Gdy potrzebowałam operacji, Kinga bez słowa zawiozła mnie do prywatnej kliniki i za wszystko zapłaciła. Żadnego wyrzutu. Po prostu – pomogła. Nigdy tego nie zapomnę.
I nagle, po dziewięciu latach małżeństwa – rozwód. Bartek, mój syn, odszedł. Po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Powiedział, iż pokochał inną. Kinga walczyła o związek, ale on był zimny jak lód. Później wyznała: okazało się, iż miał kochankę od dwóch lat. Nie mogłam uwierzyć.
Gdy pierwszy raz przyprowadził do mnie nową kobietę, przeżyłam szok. Wulgarna, chamowata, maniery jak na bazarze. Co drugie słowo przekleństwo, usta napompowane jak nadmuchane balony, wzrok pusty. Spróbowałam porozmawiać z synem: „Jesteś pewien, iż to kobieta, z którą chcesz iść przez życie?”. Machnął ręką. Ślubu nie planują – jego wybranka „nie lubi świątki”.
Nic nie odpowiedziałam. Nie ma osiemnastu lat, sam podejmuje decyzje. Ale coś we mnie pękło. Z Kingą przez cały czas się spotykamy. Przychodzi z wnukiem, dzwoni, przynosi zupy i owoce, jak kiedyś. Nie straciłyśmy kontaktu. A z synem… wszystko się urwało. Jakby ktoś go wymazał z mojego życia. Albo on sam się wymazał.
Na święta przestałam czekać na Bartka. Bo wiedziałam – nie przyjdzie sam. A ja nie chcę widzieć tej kobiety w swoim domu. Nie chcę słuchać, jak wrzeszczy przez telefon przy moim stole. Nie chcę, żeby wnuk słyszał, jak ona „rozmawia”.
Dlatego na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, na urodziny – przychodzi do mnie Kinga. Z wnukiem. Nakrywamy stół, pijemy herbatę, wspominamy dawne czasy. Śmiejemy się. I jest mi dobrze. Nie muszę wpuszczać do swojego życia tego, co sprawia ból. choćby jeżeli to wybór mojego syna.
Ostatnio Bartek zadzwonił, chciał wpaść. Odmówiłam. Powiedziałam wprost: „Z tobą – nie. Sam – przychodź. Ale przecież sam nie przyjdziesz”. Rzucił słuchawką. Od tamtej pory cisza.
A mnie nie boli. Przeżyłam trudne życie. I wiem, kto był przy mnie, gdy było najgorzej. I nie zdradzę tego, kto raz nie zdradził mnie.
Spędzam święta z byłą synową. Bo stała mi się bliższa niż własny syn. I tak, nie wstydzę się…