„Watchmen”, pełnometrażowa animacja zrealizowana na bazie kultowego komiksu Alana Moore’a, stanowi przykład szlachetnej wierności w sztuce adaptacji. Legendarna powieść graficzna to prawdziwy majstersztyk narracji, w której brytyjski scenarzysta zastanawia się nad problemem władzy, definiując na nowo etos i rolę superbohaterów w historycznym oraz społecznym kontekście. Podobny schemat zastosowali twórcy animacji – J. Michael Straczynski i Dave Gibbons, odpowiedzialni za scenariusz, a także Brandon Vietti, reżyser filmu.
Brutalna wierność i estetyka retro-dystopii
Pomysłodawcy animacji niemal z chirurgiczną precyzją oddają ducha komiksu. Jest to produkcja dla dorosłych – z kategorią wiekową R – w pełni zasłużoną, dodajmy. Mroczna tonacja opowieści to podstawa estetyki: sceny morderstw, przemocy, a choćby otwarte pokazanie nagości czy trudne ujęcia z życia seksualnego bohaterów, nie pozostawiają wątpliwości. To mroczny thriller polityczny w estetyce, która czerpie garściami z komiksowej retro-futurystyki lat 80. XX wieku, z jej wszechobecnym poczuciem nuklearnej paranoi i upadku moralnego.
Vietti i jego zespół starali się przenieść choćby kompozycję kadrów Gibbonsa, co jest dowodem na szacunek twórców do materiału wyjściowego. Wizualnie twórcy filmu robią dokładnie to, co obiecywali: zanurzamy się w brudnym, zepsutym, ale niezmiennie fascynującym Nowym Jorku, w którym choćby zamaskowani bohaterowie są bardziej socjopatami i degeneratami, niż wybawcami.
Brak odwagi czy najwyższa forma hołdu?
I tu dochodzimy do sedna refleksji. „Watchmen” jest bowiem filmem, który wiernie oddaje ducha komiksu, ale nie wnosi nic nowego do historii Alana Moore’a. I to jest chyba największy dylemat w kontekście oceny animacji. Straczynski wykonał tytaniczną pracę, konfigurując oryginalną, gęstą strukturę komiksu pod kinowy, dwuczęściowy format, ale z premedytacją uniknął dodawania własnej interpretacji. Jednak… dla purystów – fanów Alana Moore’a, jest to prawdziwe błogosławieństwo. Wszystkie wątki filozoficzne, utylitarystyczne dylematy Ozymandiasza oraz moralny absolut Rorschacha są nienaruszone.
Niezmienny wzorzec opowieści
Właściwie animacja jest wtórna wobec materiału wyjściowego, tak naprawdę jest „komiksem w ruchu”, który nie pokonuje fundamentalnego problemu adaptowania „Watchmen”: sedno tkwiło w medium, w sposobie, w jaki Moore i Gibbons wykorzystali komiksową formę (ukryte symbole, tekst w kadrach, opowieść-w-opowieści o „Czarnym Frachtowcu”). Twórcy animacji tego nie rewolucjonizują; ale zdecydowali się odtworzyć sprawdzony wzorzec. Jest to adaptacja, która jest świetna w tym, co robi – opowiadaniu oryginalnej historii z bezkompromisową wiernością – ale jest też bezpieczna, odmawiając sobie odwagi, by dać tej opowieści nowy wymiar estetyczny czy tematyczny.
„Watchmen” to hołd, piękny, brutalny i dojrzały, ale hołd, który przypomina, iż pierwowzór wciąż jest niedościgniony.
I tak najlepszą adaptacją pomysłów Alana Moore’a jest pełnometrażowy film Zacka Snydera, niezmienna prawda, natomiast animacja jest przyzwoita. Jest to oczywiście zasługa genialnego materiału wyjściowego, ale także zrozumienia twórców – bo za scenariusz odpowiadają J. Michael Straczynski i Dave Gibbons, a całość wyreżyserował Brandon Vietti „Batman w cieniu Czerwonego Kaptura”.
Zamiast kolorowych, nieskazitelnych ikon, dostajemy tu bohaterów z krwi i kości, naznaczonych wadami i bliznami przeszłości, pogubionych, a często po prostu zdegenerowanych. Komiks Moore’a to głęboka, dystopijna analiza mitu superbohatera i, co ważniejsze, studium ludzkiej natury oraz polityki. Twórcy animacji znów wykorzystali prowokujące pytanie: „Kto pilnuje samych strażników?”.
Czy jednak w czasach nadmiernych, „luźnych” adaptacji, ta nieugięta wierność sama w sobie nie jest rewolucyjną postawą?