War-exclusive

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Nie dam głowy, ale w "Pod wulkanem" chyba choćby nie pada słowo "wojna". A choćby jeśli, to na pewno nie tyle razy, co słowo "powerbank". Francois Truffaut stwierdził, iż nie ma czegoś takiego jak film antywojenny – bo każdy film o wojnie, zamieniając wojnę w spektakl, siłą rzeczy staje się prowojenny. A jednak Damian Kocur (poniekąd) wymyka się z tej pułapki. "Pod wulkanem" jest bowiem filmem o wojnie – ale bez wojny. Nad bohaterami krąży widmo rosyjskiej inwazji na Ukrainę, ale to widmo, które nie materializuje się na ekranie i pozostaje poza kadrem jako groźne Niewypowiedziane. Zamiast wojny są tymczasem… wakacje. Ale – tropem Charlotte Wells w "Aftersun" – Kocur proponuje kino wakacyjne w trybie all-exclusive: najważniejszy fabularny fakt zostaje przez kamerę przegapiony, a bohaterowie chodzą wokół tematu na paluszkach w mało urlopowych nastrojach. Paradoks: manifestując, iż jest tylko wycinkiem rzeczywistości, "Pod wulkanem" wypada tym bardziej realistycznie.

Jasne, przyznam: fabularny punkt wyjścia zachęca, by przewrócić oczami. Pod tym względem "Pod wulkanem" przypomina zresztą poprzedni film Kocura, "Chleb i sól". Tam chopinowski pianista obserwował, jak prowadzony przez imigrantów punkt z kebabem staje się papierkiem lakmusowym małomiasteczkowej tolerancji. Tutaj rodzina Ukraińców utyka na Teneryfie podczas rosyjskiej inwazji na ich kraj. Taki hasłowy skrót fabuł robi jednak obu filmom niedźwiedzią przysługę, bo brzmi – w złym sensie – nagłówkowo. Sugeruje, iż Kocur kalkuluje, jak tu podpiąć się pod głośne tematy i zrobić Ważne Kino po linii najmniejszego oporu i największego wykrzyknika. Tam: Chopin, kebab, imigranci! Tutaj: Ukraina, Rosja, Teneryfa! A tymczasem diabeł tkwi w szczegółach. "Pod wulkanem" – podobnie jak "Chleb i sól" – właśnie w bogactwie szczegółów szuka drogi ucieczki od oczywistości i uproszczeń.

Kluczowa jest tu metoda Kocura, który dyskretnie zaciera granicę między aktorem a naturszczykiem, między sytuacją zainscenizowaną a sprowokowaną. Kiedy pozaekranowa rzeczywistość zdaje się niebezpiecznie naginać ramy ekranowego realizmu – aktorzy nie tylko grają pod własnymi imionami, ale też brak między nimi rodzinnego podobieństwa – Kocur robi z tego faktu temat, sprytnie wyciskając z niego kolejne ekranowe napięcia. I zamiast zbyć sprawę deklaratywną linijką dialogu, zasiewa – mimochodem, w półsłówkach oraz strzępkach rozmów – ziarenka konfliktów, które powoli sobie pączkują, swędząc i kłując, póki w końcu nie wybuchną. Całe "Pod wulkanem" składa się z takich właśnie spiętrzających się skrawków życia: scen, które (imponująco) wydają się raczej zaobserwowane niż zagrane. Na ten efekt pracuje też ekranowy punkt widzenia. Niczym we wspomnianym "Aftersun" – albo takich filmach jak "Lato 1993" Carli Simon czy "Totem" Lili Aviles – Kocur pokazuje ten trzeszczący w posadach świat oczami dziecka.

Ukraińska rodzina, która utknęła na Teneryfie, to Kovalenkowie: Roman (Roman Lutskyi), jego żona Nastia (Anastasiya Karpenko) i dwoje dzieci, 16-letnia Sofia (Sofiia Berezovska) i jej młodszy brat Fedir (Fedir Pugachov). W kryzysowej sytuacji familijna machina zaczyna szwankować. Role ojca, matki, córki, syna, siostry, brata, mężczyzny, kobiety są kolejno wystawiane na próbę, a Kovalenkovie stają przed kolejnymi wyzwaniami-pytaniami: kto może okazać słabość, a kto nie może, kto musi wziąć na siebie odpowiedzialność i co to w ogóle znaczy "wziąć odpowiedzialność". Najwięcej czasu spędzamy właśnie z Sofią. Ma to sens, bo jako nastolatka jest postacią najbardziej dynamiczną, stojącą w rozkroku między dzieciństwem a dorosłością. Berezovska gra ją z cichą, wycofaną stanowczością, a Kocur testuje Sofię w kolejnych relacjach: z kłócącymi się rodzicami, z zaniepokojonym bratem, z lokalnymi dziewczynami, które imponują jej swoją bezpretensjonalną seksualnością, z afrykańskim imigrantem, który zaczepia ją na ulicy.

To obraz ciągłego przepychania, przeciągania liny, falowania: za lejtmotyw filmu służy zresztą kipiące na horyzoncie morze. Podobnie jak w tytułowym (uśpionym) wulkanie ktoś zobaczy w szumiącym oceanie ukojenie, a ktoś inny niepokój. I trudno o lepsze podsumowanie "turystycznego" punktu wyjścia filmu. Turysta też oddycha paradoksami: spokoju szuka przecież w reisefieber, a przystani – poza domem. "Pod wulkanem" mnoży podobne sprzeczności i dylematy urlopingu. Czy wypada być turystą w czasach wojny? Kiedy Ukraińcy i Rosjanie rozpoznają się w hotelu po języku, nominalna bliskość kulturowa tylko ich od siebie oddala. Czy wypada być turystą w czasach kryzysu uchodźczego? Ukraińcy, którzy niespodziewanie stali się "uchodźcami na wakacjach", wciąż mogą mieszkać w hotelu all-inclusive, podczas gdy mijani na kurortowych ulicach uchodźcy z Afryki skazani są na tułaczą egzystencję w obozach przejściowych. Kocur wygrywa tu kontrast między karnawałem wakacji a karnawałem wojny: oba na różne sposoby stawiają codzienność bohaterów na głowie.

(Potencjalny) problem z "Pod wulkanem" polega na tym, iż tak gęsta siatka tematyczna zaprasza (potencjalnie) niespełnialne oczekiwania. Udział filmu w międzynarodowych festiwalach i otwarcie mu ścieżki do Oscara tylko jeszcze wzmaga tę presję. Rodzi bowiem nadzieję, iż film rozwikła węzeł gordyjski naszych aspiracji. Tyleż patriotycznych, co artystycznych, tyleż politycznych, co sportowych: aspiracji, żeby Wygrać Wszystko (cokolwiek miałoby to znaczyć). Film Kocura tymczasem jest filmem małych zwycięstw i równie małych prawd. Niekoniecznie sumują się one w jakąś jedną Wielką Prawdę, chociaż – nawiasem mówiąc – właśnie dzięki temu film jest (sic!) prawdziwszy. Z dziennikarskiego obowiązku uprzedzam: reżyserowi nie udaje się zsumować wszystkich wątków, rozwiązać wszystkich napięć, zsyntetyzować wszystkich konfliktów w jedną naczelną Metaforę. A czy w ogóle próbował to zrobić i czy cokolwiek więcej by na tym ugrał – to już inna sprawa.

Przyznam tyle: "Chleb i sól" był filmem "czystszym". Kocur zaserwował tam istne formalne crescendo, konsekwentnie przygotowując nas na finałowy fabularny akord. Ale ten akord – chociaż strukturalnie nieunikniony – wydał mi się akordem nieco zbyt mocnym. Zbyt, bo w akcie kulminacyjnego "tadam!" upraszczał i zagłuszał delikatnie dysonansową harmonię poczynionych po drodze obserwacji. Natomiast "Pod wulkanem" – jakby na przekór wojennemu kontekstowi – nie zmierza ku eksplozji. Kanonada, która faktycznie wybucha pod koniec filmu, to tylko (o ironio) spektakl karnawałowych fajerwerków. Pozwala on co najwyżej na malutkie katarciątko, a nie jakieś tam katharsis z wykrzyknikiem. Prawdziwa bomba filmu zostaje tymczasem zdetonowana wcześniej, w cichej i skupionej scenie rozmowy ojca z córką.

Kocur, pozornie klucząc i falując, w rzeczywistości z premedytacją buduje dramaturgiczny impet dla rzadkich chwil międzyludzkiego połączenia. W sytuacji turystycznej, wobec imperatywu dobrej zabawy, nie ma na to zbyt wiele miejsca. Bohaterowie wchodzą przecież w zadaniowy tryb "odhaczania atrakcji". Wpadają w ciąg naskórkowych interakcji z kolejnymi kelnerami, recepcjonistami, przewodnikami, sprzedawcami i współturystami. Kiedy dodać do tego poczucie winy z nie-bycia-na-wojnie, doprawdy trudno się dziwić, iż niełatwo im się porozumieć (a tym bardziej zrelaksować). Nawiązanie prawdziwego połączenia jest w takich warunkach małym cudem – tak jak małym cudem są momenty, gdy manifestuje się ono na ekranie.

Kiedy Roman zwierza się córce, jaki jest jego ulubiony zespół, a ona przyznaje, iż nigdy o takim nie słyszała, albo kiedy chwilę potem próbują na spółkę wymówić językowy łamaniec, czuć, iż coś się w oku kamery, między tym dwojgiem urodziło. I myślę, iż trzeba to docenić. Z premedytacją odwracając wzrok od wojny, Kocur z pomocą swoich aktorów pokazuje, iż nie tylko preferuje, ale też potrafi zainscenizować mały interpersonalny cudzik. Kto wie, czy nie jest to warte więcej niż jakiś spektakularna ekranowa erupcja.
Idź do oryginalnego materiału