Barman! Dla Eddiego (Tom Hardy) klina proszę, dla Venoma – mózg lokalnego gangstera, czekoladkę na deser i partnerkę do tańca. Podczas gdy człowiek niszczeje na przymusowej emeryturze, godząc się z życiową porażką, jego kosmiczny pasożyt w najlepsze korzysta z życia. Wakacje w Meksyku gwałtownie dobiegają końca, bo na naszych wiecznie czubiących się kumpli pada podejrzenie morderstwa. Policja? Będzie najmniejszym problemem. Oto z nieba zaatakują ich krabio-pająkowaci kosmici z sondami w oczach i szczękami jak melaksery. Do pościgu dołączą służby specjalne (Chiwetel Ejiofor) z legendarnej Strefy 51 oraz ludzie nauki (Juno Temple) z chrapką na aliena. Całe szczęście, po drodze trafią się starzy dobrzy hipisi (Rhys Ifans), którzy pozwolą Venomowi przewartościować kilka spraw. Zaserwują też lekcję kluczową: nie zostawia się kumpla w potrzebie.
"Ostatni taniec", choć uderza w pożegnalne nuty, nie zasługuje przez to na wyższe noty. Zamknięcie trylogii o najbardziej perwersyjnej filmowej parze Marvela posklejano z fabularnych pretekstów, tonalnie wykoślawiono i obarczono nierównym tempem. To kino zgodnie z przewidywaniami pozbawione grozy, zaskakująco przy tym nieśmieszne. Pewnie dałoby się znieść jako jednorazowy strzał w streamingach, ale nie zasługuje na seans w kinie. Zalety? Nie trwa zbyt długo. Powiecie, iż się wyzłośliwiam, a przecież choćby nie zacząłem. W filmie napisanym i wyreżyserowanym przez Kelly Marcel ("Pięćdziesiąt twarzy Greya") wydarzenia dzieją się tak żwawo, iż nie muszą się ze sobą łączyć. Choć mamy do czynienia z kinem drogi zbudowanym z pościgu, geografia między punktami A i B bywa umowna, a nierzadko sprowadza się do teleportacji. W efekcie napięcia w tym niewiele, dominują za to zbiegi okoliczności. Nie wiesz, jak trafić do Strefy 51? Nie martw, ona trafi na ciebie.
Na Venoma trafią niestety również ludzie: postacie cienkie jak pergamin, z jedną motywacją (generał Strickland), retrospekcją od sztancy (dr Paine) lub charakterem zbudowanym z niespointowanego żartu (Ktoś mi powie, czemu służyła choinkowa broszka?). Wszyscy oni służą raczej popchnięciu akcji naprzód – odpaleniu bazooki lub odrąbaniu atakującej kończyny, gdy Venom znajdzie się w kropce – niż zasugerowaniu głębi swojej lub głównych bohaterów. Powiecie, iż trudno oczekiwać bogatszych treści od dzieła, które za krewniaków ma kiczowatych "Żołnierzy kosmosu" Paula Verhoevena i "Wstrząsy" Rona Underwooda, a slapstickową energię czerpie z tego samego źródła, co Jim Carrey w "Masce". Pewnie! Równie trudno jednak w pełni cieszyć się historią, w której główni bohaterowie pełnią funkcję niezrozumiałego (i do samego końca pozostającego tajemnicą) McGuffina, a w stawkę – groźbę apokalipsy – mamy uwierzyć po usłyszeniu linijki monologu. Ów monolog sączy zresztą śmiertelnie poważny złoczyńca w kajdanach. Niezłe z niego ziółko: głoszenie złej nowiny i tworzenie portali do teleportacji to jego główne i jedyne zajęcie. Dreszcz Was przeszedł, nieprawdaż?
Co być może najdziwniejsze, z wiekiem poczciwiejące oblicze Toma Hardy'ego w podwójnej roli głównej wznosi się ponad scenariuszowe i realizacyjne przeciwności. Ogólny chaos "Ostatniego tańca" nie jest aktorowi przeszkodą, by wydobyć z tej historii sporo kumpelskiej czułości. Gdy światem rządzą apokalipsy i spiski, a zachowania ludzi i kosmitów tracą sens, na straży stoją Eddie i Venom. jeżeli jednak ich kuriozalna sztama okazuje się najmniej kuriozalnym elementem tego świata, wcale nie mam pewności, czy z parkietu schodzą zwycięsko.
"Ostatni taniec", choć uderza w pożegnalne nuty, nie zasługuje przez to na wyższe noty. Zamknięcie trylogii o najbardziej perwersyjnej filmowej parze Marvela posklejano z fabularnych pretekstów, tonalnie wykoślawiono i obarczono nierównym tempem. To kino zgodnie z przewidywaniami pozbawione grozy, zaskakująco przy tym nieśmieszne. Pewnie dałoby się znieść jako jednorazowy strzał w streamingach, ale nie zasługuje na seans w kinie. Zalety? Nie trwa zbyt długo. Powiecie, iż się wyzłośliwiam, a przecież choćby nie zacząłem. W filmie napisanym i wyreżyserowanym przez Kelly Marcel ("Pięćdziesiąt twarzy Greya") wydarzenia dzieją się tak żwawo, iż nie muszą się ze sobą łączyć. Choć mamy do czynienia z kinem drogi zbudowanym z pościgu, geografia między punktami A i B bywa umowna, a nierzadko sprowadza się do teleportacji. W efekcie napięcia w tym niewiele, dominują za to zbiegi okoliczności. Nie wiesz, jak trafić do Strefy 51? Nie martw, ona trafi na ciebie.
Na Venoma trafią niestety również ludzie: postacie cienkie jak pergamin, z jedną motywacją (generał Strickland), retrospekcją od sztancy (dr Paine) lub charakterem zbudowanym z niespointowanego żartu (Ktoś mi powie, czemu służyła choinkowa broszka?). Wszyscy oni służą raczej popchnięciu akcji naprzód – odpaleniu bazooki lub odrąbaniu atakującej kończyny, gdy Venom znajdzie się w kropce – niż zasugerowaniu głębi swojej lub głównych bohaterów. Powiecie, iż trudno oczekiwać bogatszych treści od dzieła, które za krewniaków ma kiczowatych "Żołnierzy kosmosu" Paula Verhoevena i "Wstrząsy" Rona Underwooda, a slapstickową energię czerpie z tego samego źródła, co Jim Carrey w "Masce". Pewnie! Równie trudno jednak w pełni cieszyć się historią, w której główni bohaterowie pełnią funkcję niezrozumiałego (i do samego końca pozostającego tajemnicą) McGuffina, a w stawkę – groźbę apokalipsy – mamy uwierzyć po usłyszeniu linijki monologu. Ów monolog sączy zresztą śmiertelnie poważny złoczyńca w kajdanach. Niezłe z niego ziółko: głoszenie złej nowiny i tworzenie portali do teleportacji to jego główne i jedyne zajęcie. Dreszcz Was przeszedł, nieprawdaż?
Co być może najdziwniejsze, z wiekiem poczciwiejące oblicze Toma Hardy'ego w podwójnej roli głównej wznosi się ponad scenariuszowe i realizacyjne przeciwności. Ogólny chaos "Ostatniego tańca" nie jest aktorowi przeszkodą, by wydobyć z tej historii sporo kumpelskiej czułości. Gdy światem rządzą apokalipsy i spiski, a zachowania ludzi i kosmitów tracą sens, na straży stoją Eddie i Venom. jeżeli jednak ich kuriozalna sztama okazuje się najmniej kuriozalnym elementem tego świata, wcale nie mam pewności, czy z parkietu schodzą zwycięsko.