Nic tak nie nobilituje wnętrza i jego człowieka, jak praca artystyczna powieszona na gwoździu wbitym w ścianę. Faktem jest, iż wąskie korytarze, niewielki metraż oraz współdzielone przestrzenie czynią z mieszkań idealne galerie sztuki współczesnej. jeżeli potraktujemy poważnie ideę, iż twórczość powinna zawiązywać społeczności oraz uczyć nas wzajemnej troski, to obiekt artystyczny jawi się jako wybitne narzędzie skupiania współlokatorskiej energii. Intrygujący temat do rozmowy, coś, co odciągnie uwagę od TikToka, powód do poczucia satysfakcji z dobrze spędzonego czasu i ciekawie wydanych pieniędzy, inspirująca metafora, przestroga na przyszłość – istnieje mnóstwo uzasadnień dla obecności dzieła sztuki w widocznym miejscu.
Jak zostać galernikiem we własnym mieszkaniu? Otóż najprościej udać się do znajomego artysty albo artystki, a następnie poprosić, by „odpalili coś taniego”, „może być coś, co nie wyszło i nikt nie kupił”. Mówi się przecież, iż na dnie beczki pozostają najsmaczniejsze kąski. Bliska osoba na pewno zejdzie z ceny po odwołaniu się do wspólnych przygód i obecnych zawirowań finansowych. Jest to niewątpliwie sposób najbardziej bezpośredni.
Jeśli nie znamy żadnych osób tworzących, sprawa poważnie się komplikuje. Jasne, można udać się na wystawę do jakiejś galerii, ale – wbrew rozsądnej i słusznej praktyce oznaczania produktów cenami – w świecie sztuki przyjęło się, iż na ścianach nie wiesza się metek. Trzeba zatem nieśmiało zapytać odpowiednią osobę z obsługi, czy dana praca jest do kupienia oraz w jakiej cenie. Niezręczna sytuacja. Warto zastrzec na wstępie, iż „na pewno mnie nie stać, ale jestem ciekawa” albo „ten artysta jest na pewno bardzo drogi”, żeby zabezpieczyć sobie wyjście z konwersacji. „Aha”.
Nie ma co ukrywać, iż każda cena za dzieło sztuki jest za wysoka. W świecie, który mami ogromem produktów importowanych z Chińskiej Republiki Ludowej na zmianę z koniecznością opłacenia czynszu, kupowanie rodzimych prac w cenach bez promocji zdaje się ekscesem. Człowiek o rozsądnym podejściu do życia wielokrotnie namyśli się przed wydaniem tysięcy złotych na produkt bez wartości użytkowej, prawda? Jest tak na pewno. Rozważmy zatem sposoby nabywania dzieł sztuki w transakcji połowicznej: dzieło wchodzi, ale pieniądz nie wychodzi. Ścieżka oszczędności nierzadko prowadzi na bezdroża.
Wiemy z poprzedniego odcinka („NN6T” nr 163), iż prawdziwa przestępczość gospodarcza to nie jest rzecz dla osób o gołębim sercu i zajęczych oczach (takich jak my wszystkie). Nie zaszkodzi jednak mentalny skok do albo na muzeum. W roku 1981 nieznane osoby weszły do łódzkiego Muzeum Sztuki przez okno w dachu i wyniosły z budynku czternaście prac. Trzech do dziś nie udało się odzyskać – co znaczy, iż cieszą nowego właściciela i nie ma on ochoty obnosić się z nimi w przestrzeni publicznej. Trudno nazwać kradzież legalną formą nabycia, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż przestępstwo przedawnia się po 10 latach, to możemy za jedną transakcją kupić dwa koty w worku: nie dość, iż posiądziemy dzieło sztuki, to jeszcze przez dekadę omawiania w podcastach kryminalnych zyska ono sporo na wartości.
Sposobem nabywania dzieł sztuki jest też ich podrabianie. Wymaga to lat praktyki i hartu ducha, ale efekty mogą być olśniewające. Warto przy tym wspomnieć miłośnika Moneta, który praktykował swoje rzemiosło, malując fikuśne chmurki z Plaży w Pourville w poznańskim Muzeum Narodowym. Dopiero dzień później zorientowano się, iż w ramie wisi kopia na kartonie, a oryginał wyjechał potajemnie w teczce. Niedoszłego galernika udało się jednak złapać. Co ciekawe, złodziej nie trzymał obrazu na ścianie, a rozkoszował się jego obecnością w szafie. To nie miejsce na dzieło sztuki! Energia szafy bywa zła.
Nie namawiam nikogo do podjęcia tego typu niekoherentnych transakcji, ale każda moneta zasługuje, by obejrzeć ją z dwóch stron przed włożeniem do skarbonki.

Piotr Puldzian Płucienniczak, Autoportret jako policjant, akryl na płótnie, 50 × 50 cm, 2025
Artyści i artystki zwykle interesują się procederem nabywania dzieł sztuki od drugiej strony – to znaczy zbywaniem tych dzieł, oddawaniem ich w cudze ręce, wymienianiem na środki płatnicze, chętnie nieopodatkowane. Istnieje kilka metod dokonywania takich transakcji, niestety przeważająca większość z nich wymaga drugiej strony, skłonnej do kosztownej dla siebie współpracy. Najłatwiej o taką osobę w najbliższym otoczeniu, stąd dobre trzy czwarte wszystkich dzieł sztuki zostaje sprzedane rodzinie, znajomym bądź współlokatorom. Serdeczną i choćby umiarkowanie majętną osobę można namówić na wsparcie naszej działalności artystycznej znacznie prościej niż niedostępnych emocjonalnie kolekcjonerów. Trzeba tylko uważać na negocjacyjne manewry w rodzaju „odpal coś taniego”, „może być coś, co nie wyszło i nikt nie kupił”. Oczekujemy przecież od najbliższych pełnowartościowego docenienia, a nie targów o złotówkę.
Sprzedając bliskim, zyskujemy w dwójnasób: wspólna przestrzeń wzbogaca się o dzieło sztuki, a nasze zasoby o jednostki wartości, które można przeznaczyć na zakup materiałów, by kontynuować radosny proceder. Tworzyć dla bliskich i wystawiać blisko – to szczytne hasło małej ojczyzny-galerii. W piwnicy bądź pawlaczu można wspólnymi siłami urządzić galerię i oprowadzać po niej znajomych z intencją sprzedania pracy z zyskiem. Słyszano choćby o galerii w koszu na śmieci, obnoszonym po wydarzeniach kulturalnych jak taca kościelnego: z nadzieją, iż ktoś z publiczności zdecyduje się włożyć doń 50 złotych, a wyjąć przedmiot wart w materiałach co najwyżej 20. Nie ma w tym nic zdrożnego – to samo sedno przedsiębiorczości.
Widzimy więc, iż istnieje wiele poręcznych sposobów nagabywania klienta. Tymczasem mnóstwo osób twórczych wciąż bezskutecznie zabiega o wystawienie swoich prac w ogromnych galeriach i w ramach rozmaitych przeglądów. Próżny trud! Zwróćmy uwagę, iż podobnie jak istnieją nielegalne sposoby nabywania prac, istnieją nielegalne sposoby prac zbywania. Otóż można prace po prostu podrzucać na oficjalne wydarzenia artystyczne, nie pytając nikogo z organizatorów o zgodę. W 2006 r. Rahim Blak podrzucił swoje dzieło do Muzeum Narodowego w Krakowie. Później ten sam trik starał się powtórzyć Kamil Sipowicz w Zachęcie. Mówi się, iż jeżeli coś trafi do kolekcji, to zostanie w niej na zawsze jako element dziedzictwa. Nie jest to do końca prawda, bowiem towar wniesiony bez zgody działu inwentaryzacji nie jest mile widziany w galerii. Należałoby zatem uprzednio zatrudnić się we wspomnianym dziale, by móc bezpośrednio wpływać na katalog zbiorów. Andrzej Miastkowski, pracując w Muzeum Sztuki w Łodzi, dołożył do zbioru desek Kantora blat od złamanego biurka i nikt się przez lata nie połapał. To strategia długofalowa, wymagająca obycia w trudnej sztuce muzealnictwa. Ale czy bycie artystką to nie jest właśnie trudna sztuka? Oczywiście, iż jest, więc nic nowego.
Inny sposób, mniej bezpośredni, choć równie nielegalny, to przekupienie dyrektorki bądź kuratora, by wprowadzili naszą pracę do kolekcji, na przykład w drodze instytucjonalnego zakupu. Próbował tej sztuki Cezary Bodzianowski, który oferował szefowej Zachęty połowę nagrody w konkursie Spojrzenia. Od tego czasu jednak żadna nowa praca artysty nie pojawiła się w zbiorach instytucji, co każe wnioskować, iż transakcja nie doszła do skutku. Biorąc pod uwagę nieustające problemy kadrowe i finansowe instytucji sztuki, chyba należałoby próbować korupcji osób zatrudnionych na niższych stanowiskach, gdzie pokusa szybkiego zwiększenia zarobków może być większa. Muzealnicy to ludzie o nadzwyczaj silnym etosie pracy i nie będzie łatwo nagiąć ich mosiężne kręgosłupy. Co włożyć w kopertę? Czy wystarczy bombonierka? Magnes z podróży? Może dzieło sztuki?
Wracamy tu do problemu założycielskiego – do jaja, z którego wykluł się wąż sztuki: skąd wziąć na to wszystko środki?
Nie wiem. prawdopodobnie nie ze sztuki.
Piotr Puldzian Płucienniczak – krajoznawca, wydawca, wykładowca. Artysta non-for-profit. Pracuje na ASP w Warszawie, mieszka w Łodzi.













