«Transportowano mnie na wózku korytarzami szpitala wojewódzkiego.»

twojacena.pl 1 dzień temu

Hej, kochana, muszę Ci opowiedzieć, co się stało, kiedy leżałam na wózku, ciągnięta korytarzami szpitala wojewódzkiego w Krakowie.
Dokąd? zapytała jedna pielęgniarka drugą.
Może do oddzielnego, a może do wspólnego?
Dlaczego nie od razu do oddzielnego, skoro mamy taką możliwość?
Patrzyły na mnie z taką współczuciem, iż później dowiedziałam się, iż do oddzielnych pokoi kierują chorych, których nie chcą pokazywać innym.
Lekarz powiedział, iż to oddzielny pokój powtórzyła pielęgniarka.
Uspokoiło mnie to. Kiedy w końcu położyły mnie na łóżku, poczułam spokój, bo nie musiałam już nic dokonywać, nie miałam już żadnych zobowiązań. Było we mnie dziwne oderwanie od świata, nie obchodziło mnie co się dzieje wokół. Nikt i nic mnie nie interesowało. Otrzymałam prawo do odpoczynku. Zostałam sama ze sobą, ze swoją duszą, ze swoim życiem. Zniknęły problemy, zniknęła gonitwa i ważne pytania. Całe to zamieszanie, które kiedyś wydawało się ogromne, nagle wydawało się maleńkie wobec Wieczności.
A potem wokół mnie rozbrzmiało prawdziwe Życie! Okazało się, iż to piękne: poranny śpiew ptaków, promień słońca sunący po ścianie nad łóżkiem, złote liście dębu machające w okno, głęboko niebieskie, listopadowe niebo, szmer miasta budzącego się dźwięki tramwajów, klaksony samochodów, szelest spadających liści Boże, jakie to cudowne Życie! I dopiero teraz to pojąłam.
No właśnie, powiedziałam sobie. Masz jeszcze parę dni, żeby cieszyć się tym i pokochać je całym sercem.
Poczucie wolności i szczęścia, które mnie ogarnęło, wymagało wyjścia na zewnątrz, więc zwróciłam się do Boga, bo był mi najbliżej.
Boże! radośnie krzyknęłam. Dziękuję Ci za to, iż pozwoliłeś mi dostrzec, jak piękne jest życie i kochać je. choćby przed śmiercią zrozumiałam, jak cudowo się żyje!
Czułam spokój, szczęście i ukojenie. Świat brzmiał jak dzwon, lśnił złotym światłem boskiej miłości. Wydawało się, iż miłość w końcu stała się naprawdę życiodajna. Wszystko, co widziałam, wypełniało się tym złotym światłem i energią. Kocham!
Oddzielny pokój i diagnoza ostra białaczka czwartego stopnia oraz nieodwracalny stan organizmu miały swoje plusy. Do chorych wpuszczano gości o każdej porze. Bliskim zaoferowano możliwość przybycia na pożegnanie, więc przyjechała fala żałobnych krewnych. Rozumiałam ich trudność: o czym rozmawiać z osobą umierającą? Co naprawdę wie? Śmieszyło mnie patrzenie na ich zdezorientowane twarze. Cieszyłam się, iż mogę ich zobaczyć jeszcze raz! Najbardziej na świecie chciałam podzielić się miłością. Rozbawiałam rodzinę i przyjaciół, jak mogłam: opowiadałam wesołe historie z życia. Na szczęście wszyscy ryczeli ze śmiechu, a pożegnanie odbyło się w atmosferze radości.
Po trzecim dniu znudziło mnie leżenie, zaczęłam spacerować po pokoju, siadać przy oknie. Nagle pojawił się lekarz i, najpierw wybuchnął histerią, iż nie mogę wstawać.
Czy to coś zmieni? zapytałam.
Nie, westchnął lekarz, ale nie wolno Ci chodzić.
Dlaczego?
Twoje wyniki mówią, iż organizm nie żyje. Nie możesz wstać, a zaczęłaś się podnosić.
Mijały maksymalne cztery dni, ale nie umierałam jadłam banany z apetytem, czułam się dobrze. Lekarz był zdezorientowany: wyniki się nie zmieniały, krew była ledwo różowa, a ja wędrowałam po holu, oglądając telewizję.
Współczuję lekarzowi. Miłość wymagała euforii wokół.
Doktorze, jakbyście chcieli zobaczyć te wyniki? zapytałam.
No, przynajmniej tak. odpowiedział, zapisując jakieś litery i cyfry. Nie rozumiem, ale przeczytałam je uważnie. Lekarz coś wymamrotał i odszedł.
O dziewiątej rano wpadła do mojego pokoju krzycząc:
Co pan robi?!
Co robię?
Wyniki! Są takie, jakie napisałem.
Aha Skąd mam wiedzieć? I co z tego?
Śmieszne było to już na tyle, iż przenieśli mnie do wspólnego pokoju. Krewni już się pożegnali i przestali przychodzić. W pokoju było jeszcze pięć kobiet leżały, wpatrzone w ścianę, ponuro i milcząco umierając. Przetrwałam trzy godziny. Moja miłość zaczęła się dusić trzeba było coś zrobić natychmiast.
Wyciągnęłam z pod łóżka arbuza, położyłam go na stole, pokroiłam i głośno oznajmiłam:
Arbuz leczy nudności po chemioterapii.
Po całym pokoju rozprzestrzenił się zapach nadziei. Moje współpacjentki niepewnie podeszły do stołu.
Naprawdę leczy?
Tak, potwierdziłam z przekonaniem.
Arbuz chrupał soczyście.
I naprawdę, minęło, powiedziała jedna przy oknie.
I u mnie i u mnie dodały reszta z radością.
Oto, skinęłam głową z satysfakcją i zaczęłam opowiadać kolejne zabawne historie
O drugiej w nocy wpadła pielęgniarka i zagniewana zapytała:
Kiedy przestaniecie się śmiać? Nie pozwalacie spać całemu piętrze!
Po trzech dniach lekarka niepewnie poprosiła:
Czy mogłaby pani przenieść się do innego pokoju?
Po co?
W tym pokoju stan wszystkich się poprawia, a w sąsiednim jest cięższy.
Nie! krzyknęły współpacjentki. Nie puścimy!
Nie puścili. Tylko sąsiedzi przychodzili, by usiąść, pogadać, pośmiać się. Rozumiałam, dlaczego w naszym pokoju mieszkała miłość. Otulała każdego, dawała ciepło i spokój. Najbardziej podobała mi się szesnastoletnia dziewczyna w białej chustce zawiązanej w kokardę na karku, której końce wystawały po bokach, przypominając króliczka. Miała raka w węzłach chłonnych i wydawało się, iż nie potrafi się uśmiechać. Po tygodniu zobaczyłam jej czarujący, nieśmiały uśmiech. Gdy powiedziała, iż leki zaczynają działać i wraca do zdrowia, zorganizowaliśmy małe przyjęcie przy pięknie nakrytym stole.
Gdy przybył dyżurny lekarz, zdumiony patrzył na nas, po czym rzekł:
Pracuję tutaj trzydzieści lat i nigdy nie widziałem czegoś takiego.
Odwrócił się i odszedł. Śmialiśmy się długo, wspominając wyraz jego twarzy.
Czytałam książki, pisałam wiersze, patrzyłam przez okno, rozmawiałam z sąsiadkami, spacerowałam po korytarzu i kochałam wszystko, co widziałam: książkę, sąsiadkę, samochód na podwórku, stare drzewo Dostawały mi witaminy, bo trzeba było coś wstrzykiwać. Lekarka prawie nie rozmawiała ze mną, tylko przewracała wzrok, a po trzech tygodniach szepnęła cicho:
Twój hemoglobina jest o 20 jednostek wyższy niż u zdrowego człowieka. Nie podnoś jej już więcej.
Nie mogę potwierdzić diagnozy. Odzyskujesz siły, choć nikt cię nie leczy!
Gdy wypisywały mnie ze szpitala, lekarka przyznała:
Szkoda, iż odchodzisz, mamy jeszcze tyle ciężkich pacjentów.
Z mojego pokoju wyszło wszystkich, a wskaźnik śmiertelności w oddziale spadł o trzydzieści procent. Życie trwało dalej, tylko patrzyłam na nie inaczej, a sens stał się prosty. Wystarczy nauczyć się kochać, a wtedy marzenia się spełnią, jeżeli formułujesz je z miłością. Nie oszukuj nikogo, nie zazdrość, nie gniewaj się, nie życz nikomu zła To naprawdę takie proste! Bo prawda jest taka, iż Bóg jest Miłością! Wystarczy to sobie przypomnieć i przekazywać innym. Niech Boża Miłość napełni wszystkich i wszystko!

Idź do oryginalnego materiału