To najlepszy serial kryminalny, którego nie oglądasz. Drugi sezon znów wchodzi jak złoto

natemat.pl 3 godzin temu
Zachwycała w pierwszym sezonie, a teraz wraca jeszcze lepsza – Charlie Cale, ludzki wykrywacz kłamstw i rudowłosa włóczęga z "Poker Face", znowu rozwiązuje zbrodnie i znów nie daje o sobie zapomnieć. Drugi sezon tej kryminalnej perełki to popkulturowa jazda przez Amerykę, mieszanka absurdu, czarnego humoru i serialowego comfort foodu. W Polsce dostępny na SkyShowtime – i choć wyemitowano już pięć z dwunastu odcinków, przez cały czas mówi się o tym serialu zbyt mało. Czas to zmienić, bo Rian Johnson i Natasha Lyonne robią tu telewizję niemal doskonałą.


Jeśli jeszcze nie znasz "Poker Face", to… absolutnie się nie dziwię. W Polsce serial SkyShowtime przechodzi w dużej mierze pod radarem. A szkoda, bo mamy do czynienia z jednym z najciekawszych seriali kryminalnych ostatnich lat – inteligentnym, stylowym i cudownie retro.

I nic dziwnego, bo za jego sukcesem stoją Rian Johnson (czyli facet od "Na noże" i "Glass Onion") oraz niezastąpiona Natasha Lyonne, gwiazda "Orange Is the New Black" i "Rosyjskiej ruletki", która gra główną rolę, współreżyseruje i tak naprawdę tworzy ten serial od środka.

"Poker Face" to klasyczny case of the week – jak "Columbo", tylko iż we współczesnych realiach. Każdy odcinek to osobna zagadka – najpierw widzimy zbrodnię, potem wchodzi Charlie Cale i swoim unikalnym b*llshit detectorem (serio, rozpoznaje, kiedy ktoś kłamie) rozgryza wszystko po swojemu. Bez broni, bez odznaki, z poczuciem humoru i nieodpartą potrzebą sprawiedliwości.

O czym jest "Poker Face"? Sezon drugi to jeszcze więcej wszystkiego


W nowym sezonie Charlie znowu jest w drodze. Po wydarzeniach z końcówki pierwszego sezonu ściga ją nowa mafijna głowa – Beatrix Hasp (genialna Rhea Perlman). Ale nie dajcie się zwieść – wbrew temu, co sugerowałby taki wątek, "Poker Face" to wciąż nie thriller, tylko kryminalna opowieść drogi, pełna osobliwości i czarnego humoru. Charlie pracuje dorywczo (często jako kelnerka – klasyka!) i nieustannie wpada w kolejne mordercze kabały.



I choć przez pięć pierwszych odcinków serial trzyma się raczej swojej formuły, są momenty, które wybijają się ponad schemat. Zwłaszcza odcinek trzeci (bez spoilerów!), który pokazuje, iż twórcy mają ochotę nie tylko bawić się konwencją, ale i pogłębiać postać Charlie. Oglądamy już nie tylko kogoś, kto ucieka – ale też kogoś, kto zaczyna zastanawiać się, dlaczego adekwatnie nie potrafi przestać uciekać.

To nie jest serial, który można sobie wyobrazić bez Lyonne. Ona jest tą postacią. Charlie to miks wiewiórki (wiecie, bo rude włosy) z nałogiem nikotynowym i anielskiej duszy z przeszłością. Jej chrypa, jej miny, sposób mówienia, zdolność bycia jednocześnie zblazowaną i hiperzaangażowaną – tego się nie da podrobić. Lyonne robi z Charlie ikonę: trochę z lat 70., trochę z dzisiejszego panteonu alternatywek.

W drugim sezonie Lyonne nie tylko gra, ale też reżyseruje dwa odcinki. I widać, iż wie dokładnie, co chce powiedzieć – drugi odcinek jej autorstwa był stylowy, odważny i bardzo osobisty, a jednocześnie cały czas zanurzony w gatunkowym sosie. Przed nami jeszcze finał w reżyserii Natashy i oczekiwania mam naprawdę ogromne.

Gwiazdy, które błyszczą – tylko przez chwilę, ale jak


Jak w "Zbrodniach po sąsiedzku" czy "Studio", każdy odcinek to też mały festiwal gościnnych występów. I to jakich! Do tej pory w okresie drugim pojawili się m.in. Cynthia Erivo (razy pięć – serio, gra pięcioraczki!), Giancarlo Esposito, Katie Holmes, John Mulaney i Kumail Nanjiani. Nie są tylko ozdobą – wchodzą w ten świat i robią zamieszanie. A przed nami jeszcze plejada znanych nazwisk, w tym Melanie Lynskey, Corey Hawkins, Awkwafina, Justin Theroux i Haley Joel Osment.

To właśnie ten format "trójkąta" – Charlie, ofiara i sprawca – sprawia, iż każdy epizod to miniaturka z własnym rytmem i nastrojem. Od thrillera przez dramat rodzinny po czarną komedię. Każdy ma też inne tempo, estetykę, czasem kolorystykę. Ale Charlie zawsze tam jest – i zawsze wyczuje ściemę.

Ale czy wszystko działa idealnie? Nie do końca. Formuła "widzę kłamstwo i składam fakty w całość" bywa powtarzalna, a niektóre rozwiązania zagadek są… cóż, naciągane. Momentami czuć, iż bardziej oglądamy teatrzyk z bardzo dobrą aktorką niż realną zagadkę. Czasem chciałoby się więcej "wow" w samych zbrodniach, a mniej przewidywalności. Ale czy to przeszkadza w oglądaniu? Nie bardzo. "Poker Face" to wciąż telewizja, która wie, czym chce być – i robi to z wdziękiem.

Czy warto obejrzeć "Poker Face"? Pewnie!


Bo serial Riana Jonhsona nie zamierza być najlepszych serialem kryminalnym na rynku – chce być twoim ulubionym, najfajniejszym serialem kryminalnym. Działa trochę jak comfort food: znajomy format, świetna główna bohaterka, odcinki, które można oglądać osobno, ale jednak razem tworzą większą opowieść. I do tego ten cudowny klimat – jakbyśmy oglądali telewizję z dawnych lat, ale przez soczewkę nowoczesnego, feministycznego twórcy.

W Stanach już doceniony – Natasha Lyonne zgarnęła za rolę nominację do Emmy. W Polsce "Poker Face" leci na SkyShowtime (nowe odcinki co czwartek), ale wciąż nie mówi się o nim tyle, ile powinno. Może dlatego, iż to nie Netflix – a niestety, to właśnie produkcje z tej najbardziej mainstreamowej platformy z miejsca stają się nad Wisłą hitami, choćby jeżeli są co najwyżej średnie.

A szkoda, bo "Poker Face" to serial z charakterem i klasą. I naprawdę warto się wkręcić, zanim wszyscy inni się zorientują, iż to nowa klasyka. Na szczęście pozostało czas – w drugim sezonie zostało siedem odcinków (ale uważajcie na spoilery, bo nad Wisłą oglądamy go z kilkumiesięcznym opóźnieniem).

Nie przesadzam: jeżeli Charlie Cale nie zostanie ikoną popkultury, to tylko dlatego, iż ludzie nie wiedzą, gdzie jej szukać.

Idź do oryginalnego materiału