Autorem recenzji jest Rafał Christ. Tekst z archiwum Film.org.pl.
The World’s End jest jak wyjście do pubu z kumplem, którego nie widziało się od lat. Początek przypomina pierwsze wypijane piwo, po którym można spokojnie odejść. Po każdej kolejnej chwili coraz ciężej przerwać, a gdy na koniec przyjaciel, w tym wypadku reżyser, zmusza cię do opuszczenia lokalu ze względu na poziom upojenia to szarpiesz, krzyczysz i błagasz, żeby posiedział z tobą jeszcze chwilę. Chcesz wypić z nim kolejny złocisty napój, po którym nie będziesz wiedział gdzie byłeś, kto był z tobą, ale będziesz przekonany, iż bawiłeś się świetnie.
The World’s End to trzecia produkcja, przy której współpracowali Edgar Wright i Simon Pegg. Wcześniej wspólnie stworzyli dwa pastisze; horrorów o zombie Wysyp żywych trupów (2004) i filmów akcji Ostre psy (2007). Tym razem znów nie dostajemy parodii w stylu serii Straszny film, a inteligentną zabawę konwencją. Na kanwę wzięli filmy science fiction z kosmitami w roli głównej i wyszła z tego apokaliptyczna komedia. Razem napisali scenariusz, Pegg dostał główną rolę, a Wright przepięknie wyreżyserował. Nie brak tu slapsticku, melancholii, krytyki współczesności, przewrotnego przesłania, zwrotów akcji, a także angielskiego humoru, który może przywodzić na myśl Monthy Pythona, szczególnie dialogi typu „Zgubiłem się” „To się odgub”.
Już tytułem film niebezpiecznie i choćby trochę myląco przypomina To już jest koniec (2013) Evana Goldberga i Setha Rogena. Pokochałem amerykański obraz, ale to ten z Wielkiej Brytanii uważam za inteligentniejszy i trochę bardziej przypadł mi do gustu. Nie uświadczymy tu żartów z wymiotowaniem, fallicznymi figurami, czy masturbacją, a mimo to nieraz wybuchniemy śmiechem. Czuć w nim prawdziwą męską przyjaźń, która może przetrwać prawie wszystko. Oczywiście filmów poruszających temat podobny do tego z początku komedii Wrighta było wiele. wystarczy wspomnieć serię American Pie, czy Kac Vegas. The World’s End bije je na głowę dzięki lekkości i sposobie opowiadania. Jest to „bromance”, czyli romans z bracholami w roli głównej. Nie wiem, czy naturę tego filmu dałoby się lepiej opisać.
Początek może wydawać się sztampowy, momentami choćby nudny. Ot piątka przyjaciół, która czuje się królami małego miasteczka Newton Haven kończy liceum i postanawia zaliczyć wszystkie bary w mieście, których jest dwanaście, czyli tzw. złocistą milę. Ostatni z nich nazywa się „The World’s End”. Oczywiście nie udaje im się to, gdyż narzucają sobie za szybkie tempo. Po dwudziestu trzech latach ich nieformalny przywódca, chodzący w płaszczu a’la Judd Nelson z Klubu winowajców (1985, J. Hughes) Gary King (Simon Pegg) postanawia dokończyć to, co nie udało się wiele lat wcześniej i ponownie zwołuje paczkę, aby tym razem dobić do ostatniego baru.
Mamy tu typową, a jednocześnie wybuchową mieszankę osobowości. Oliver (Martin Freeman), czyli nazywany przez kumpli Omen, ze względu na znamię w kształcie cyfry sześć, jest agentem nieruchomości i ciągle chodzi ze słuchawką bluetooth na uchu. Zakochany w jego siostrze Steven (Paddy Considine), ofiara katowania przez starszych kolegów, pracujący w fabryce ojca Peter (Eddie Marsan) i Andy (Nick Frost), prawnik, któremu życie osobiste nie do końca się układa. Najciekawszym z nim wszystkich jest oczywiście Gary King, czyli wieczne dziecko niechcące dorosnąć. Gdy spotykają się po latach on wciąż jeździ tym samym autem, słucha tej samej kasety, nosi ten sam płaszcz i zachowuje się dokładnie tak, jak wtedy gdy miał siedemnaście lat. choćby się go lubi, ale rozumie się czemu jego zachowanie może męczyć dojrzałych kumpli. Pomimo tego, iż mieliśmy do czynienia z takim zestawieniem już wiele razy, tutaj ze względu na twist związany z pojawieniem się nie-robotów z kosmosu ogląda się to, jak coś świeżego. Do tego seans uprzyjemniają szybkie ujęcia pokazujące nalewania napoi do kufli, szklanek, kieliszków, błyskotliwe dialogi i oczywiście spojrzenie Kinga na zamawiającego wodę Andy’ego, które rozbraja.
Historia służy reżyserowi do negowania globalizacji. Bohaterowie wchodzą do baru, który wygląda zupełnie inaczej, niż go zapamiętali, a Gary określa to mianem „Starbuckingu” i narzeka, iż to dzieje się wszędzie. Kilka kolejnych pubów wygląda bardzo podobnie, nie posiadają duszy, a cały klimat uległ komercjalizacji. Nie bez znaczenia są również symboliczne nazwy pubów, do których nie dotarli za pierwszym razem. Mamy „Dwugłowego psa”, „Słynnego koguta”, „Zaufanego sługę” i miejsce finału, czyli „Koniec świata”. Tutaj wszystko ma swoje znaczenie. Na koniec Wright wysuwa słodko-gorzką teorię jakoby ludzie nie byli zdatni do podboju, gdyż kochają wolność, są pełni wad, popełniają błędy, ale to właśnie czyni ich tym kim są, a dzięki temu nie zasługują, aby znaleźć się wśród lepiej rozwiniętych cywilizacji. Mimo tego główny bohater przeżywa częściowe katharsis i pokazuje, iż można się zmienić.
The World’s End jest filmem nietuzinkowym. Piwo i fioletowa krew leją się hektolitrami, słowny humor bawi i pomimo kilku wad, które występują przez pierwszą część filmu seans upływa bardzo przyjemnie. Można zauważyć pewne podobieństwa do To już jest koniec i zarzucać, iż w przeciwieństwie do amerykańskiej produkcji nie ma tak dobitnego zakończenia, ale to również w tym tkwi siła tego obrazu. W możliwości dopisania reszty samemu. Kreacje aktorskie zachwycają, a całość daje do myślenia. Edgar Wright przenosi nas do innego świata i pozwala się rozkoszować swoją wizją, jednocześnie bawiąc się konwencją. Jak dla mnie jedna z najlepszych (o ile nie najlepsza) komedii zeszłego roku.