Nazywam się Agnieszka, mam trzydzieści dwa lata i właśnie zakończył się jeden z najbardziej bolesnych rozdziałów mojego życia – rozwód z mężem. Nazywał się Bartek. Byliśmy małżeństwem nieco ponad trzy lata i, szczerze mówiąc, nie były to najłatwiejsze lata. Powodem naszych kłótni, uraz i ostatecznie całkowitego zerwania wcale nie był Bartek. Tylko jego matka, Krystyna Stanisławówna.
Od samego początku mnie nie znosiła. choćby gdy tylko się spotykaliśmy, próbowała wmówić Bartkowi, iż nie jestem dla niego odpowiednią partnerką, iż pochodzę „z nie tej rodziny”, jestem „zbyt uparta” i „źle wpływam na jego karierę”. Jej ulubione zdanie brzmiało:
„Żenić się trzeba nie z miłości, tylko z rozsądku, bo inaczej całe życie w biedzie przeżyjesz.”
Gdy jednak wzięliśmy ślub, starałam się poprawić z nią relacje. Przenosiłam prezenty, zapraszałam do siebie, pomagałam, gdy chorowała. Wszystko na próżno. Przy każdej okazji wbijała szpilki. Mówiła Bartkowi, iż nie umiem gotować, iż nasze dzieci będą kalekami, bo moja babcia miała „garb”, a choćby szeptała mu do ucha, iż widziała, jak „podejrzanie się uśmiechałam” do sąsiada.
Wciąż mu truła głowę. Wtrącała się w każde nasze rozmowy, była zawsze obecna w najbardziej niewygodnych momentach, przychodziła bez zapowiedzi i urządzała sceny zazdrości. Wmawiała Bartkowi, iż go zdradzam, a raz choćby przyprowadziła do domu dziewczynę, z którą – jak się później okazało – marzyła, by „ożenić” syna. Zorganizowała romantyczną kolację przy świecach w mieszkaniu, w którym jeszcze razem z Bartkiem mieszkaliśmy! Samo nakryła do stołu, sama wszystko przygotowała. A ja tego dnia, nawiasem mówiąc, pracowałam do późna.
Bartek początkowo się śmiał.
„Mama jest po prostu dziwna, nie zwracaj uwagi” – mówił.
Ale z każdym dniem stawał się coraz cichszy, coraz rzadziej stawał po mojej stronie, coraz częściej milczał, gdy płakałam.
Aż w końcu nie wytrzymałam. Budziłam się w nocy z lękiem, zaczęły się problemy z sercem, schudłam i w pewnym momencie zrozumiałam: nie żyję, tylko walczę o przetrwanie. Nie mogłam już patrzeć, jak matka mojego męża systematycznie niszczy nasze małżeństwo, a on sam tylko milczy i przygląda się. Spakowałam rzeczy i wyszłam. Bez histerii. Bez awantur. Po prostu postawiłam kropkę.
Bartek choćby nie próbował mnie zatrzymać. Po dniu wrócił do mamy. Wygląda na to, iż ona wygrała.
Minęły dwa miesiące. Aż w sobotni poranek zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stała ona. Krystyna Stanisławówna. Zapłakana, z drżącymi rękami, z torebką cukierków – „do herbaty”.
„Agnieszko” – szeptała – „wróć do Bartka… On w ogóle nie jest sobą. Zwolnił się z pracy. Zaczął pić. Mówi, iż nie chce żyć…”
Z początku choćby nie zrozumiałam, co się dzieje. Potem wybuchnęłam śmiechem.
„Czyż nie tego pani chciała? Żebyśmy się rozwiedli. Żebym zniknęła z jego życia. No to teraz niech się pani czyimś towarzystwem syna. Teraz jest tylko pani. W końcu się pani tak starała.”
Zatrzasnęłam drzwi. Nie dlatego, iż jestem mściwa. Tylko dlatego, iż to boli.
Od tamtej pory pisze do mnie prawie codziennie. Błaga. Mówi, iż nie wiedziała, jak doskonale umiałam utrzymać Bartka w ryzach, iż byłam wspaniałą żoną, gospodynią i w ogóle „jasnym człowiekiem”. A ja czytam jej wiadomości i nie wierzę. Czy to naprawdę ta sama kobieta, która przez trzy lata metodycznie rujnowała moje życie?
Nie wrócę do Bartka. Nie mogę wrócić tam, gdzie tak długo mnie łamano. choćby jeżeli się zmieni, choćby jeżeli zrozumie – ja już nie jestem tą Agnieszką. Nie żyję w oczekiwaniu na czyjąś miłość. Nie szukam już aprobaty. Chcę tylko spokoju. Ciszy. Radości. Bez wiecznych wyrzutów i wizyt z pustym wzrokiem.
Teraz niech Krystyna Stanisławówna cieszy się swoim zwycięstwem. W końcu je osiągnęła. Tylko z wynikiem, którego sama sobie nie życzyła. Niech się nad tym zastanawia. O ile jeszcze potrafi.