Z życia wzięte. "Przychodził z zakupami i uśmiechem, grał rolę kochającego wnuka": W rzeczywistości od początku łgał i czyścił konto schorowanej babci

zycie.news 2 godzin temu

– Taki grzeczny, taki troskliwy, co weekend u mnie, zakupy zrobi, okna przetrze – chwaliłam się, gdy siedziałyśmy na ławce pod blokiem. – Dzieci zapracowane, a on pamięta.

Puchłam z dumy, kiedy inni narzekali, iż młodzi tylko o siebie dbają. Ja miałam Filipa. Mojego „anioła”.

Tak myślałam. Do czasu.

Zaczęło się po moim udarze. Ręka już nie ta, noga ciągnie, oddech krótki. Lekarz w szpitalu pokiwał głową:

– Trzeba uważać, nie dźwigać, nie chodzić po schodach bez potrzeby. Ktoś powinien pani pomagać na co dzień.

Córka patrzyła na mnie bezradnie.

– Mamo, ja pracuję po dziesięć godzin, sama ledwo wyrabiam, wiesz… Mogę przyjeżdżać w weekendy, ale codziennie nie dam rady.

Wtedy odezwał się Filip.

– Babciu, ja będę przyjeżdżał – powiedział z tym swoim uśmiechem, co zawsze topił mi serce. – Mam elastyczny grafik, poukładam sobie pracę. Zrobię ci zakupy, ogarnę rachunki. Nie martw się.

Popłakałam się ze wzruszenia.
Mój wnuk. Mój bohater.

Pierwszego dnia przyszedł z notesem.

– Babciu, musimy wszystko uporządkować – usiadł przy stole. – Żebyś się niczym nie martwiła. Pokaż mi, gdzie trzymasz recepty, rachunki, książeczkę zdrowia. I… kartę do banku. Jakbyś znów trafiła do szpitala, żebym mógł zapłacić za twoje leki, rachunki.

Zawahałam się.

– Ale ja mam zeszycik, wszystko sobie notuję… – zaczęłam.

– Babciu – przerwał łagodnie. – Dzisiaj wszystko jest w komputerach. Ty się w tym nie znasz. Przecież mi ufasz, prawda?

Oczy mi zmiękły.
Ufałam. Jak własnemu dziecku.

Podałam mu kartę.
On zapisał numer, schował do portfela i powiedział:

– Dla bezpieczeństwa. Zrobimy ci pełnomocnictwo, żeby w banku nie robili problemów. Tak jest wygodniej.

Wygodniej.
Dla kogo – tego jeszcze nie wiedziałam.

Na początku wszystko wydawało się w porządku.

Co kilka dni przychodził z reklamówką zakupów.

– Tu masz pieczywo, ser, owoce, masz ochotę na winogrona, to kupiłem – chwalił się. – Pieniędzmi się nie przejmuj, wszystko z twojego konta. Masz, to korzystaj.

Czułam się… zadbana.

– Ile ja ci jestem winna za to latanie? – pytałam czasem.

– Daj spokój, babciu – machał ręką. – Ja to robię z serca.

Z serca. Tak wtedy mówił.

Pierwszy niepokój przyszedł z pocztą.

Przynieśli zawiadomienie z banku. Drżącymi rękami otworzyłam. Litery tańczyły mi przed oczami.

„Stan konta: 4 320 zł”

Zadrżałam. Przecież tam było ponad trzydzieści tysięcy. Całe moje życie w cyferkach.

– To pomyłka – mruknęłam sama do siebie. – Na pewno.

Następnego dnia, kiedy przyszedł Filip, podałam mu pismo.

– Co to znaczy? – zapytałam, starając się, by głos mi nie drżał.

Przeleciał wzrokiem kartkę, wzruszył ramionami.

– Babciu, przecież ja płacę za leki, rachunki, zakupy… – zaczął. – Byłaś w szpitalu, sporo poszło. Poza tym inflacja, wszystko drożeje, ty tego nie ogarniasz. Po prostu się wydaje.

– Aż tyle? – nie dawałam za wygraną. – Chcę zobaczyć wyciąg. Dokładnie.

Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach cień złości.

– Babciu, nie ufasz mi? – zapytał, robiąc wielkie oczy. – Myślisz, iż co, okradam cię?

Zrobiło mi się wstyd.

– Nie… – szepnęłam. – Nie wiem… Ja… Boję się tylko.

Przytulił mnie.

– Nie myśl o tym – powiedział. – Ja się wszystkim zajmę.

Ale tamtej nocy pierwszy raz nie mogłam zasnąć.

Kilka dni później zadzwoniła do mnie sąsiadka z czwartego piętra.

– Pani Haniu, ja wszystko rozumiem, zaczepia mnie wnuczek przed blokiem, iż pani źle z pamięcią, iż lepiej, żeby pieniądze on trzymał… Ale wie pani, on tam stoi z kumplami i się chwali, iż „stara babka” jeszcze trochę kasy ma do wyjęcia. Źle to zabrzmiało, bardzo źle.

Serce mi stanęło.

– Chwali się… czym? – spytałam, czując, jak ziemia mi się osuwa spod nóg.

– Mówił, iż ma kartę i dostęp, iż pani i tak nie ogarnie, co gdzie idzie… – zawahała się. – Może ja się wtrącam, ale… coś mi w tym wszystkim nie gra.

Po rozmowie siedziałam na krześle jak sparaliżowana.
„Stara babka”.
Tak do mnie mówił mój wnuk?

Następnego dnia poprosiłam córkę, żeby wzięła mnie do banku.

– Po co? – dziwiła się. – Filip się wszystkim zajmuje, mówił, iż robicie porządki…

– Chcę sama zobaczyć wyciągi – powtórzyłam z uporem. – Wziąć do ręki, przeczytać.

W banku pani z okienka spojrzała na mnie z lekkim współczuciem.

– Ma pani tu pełnomocnika, wnuka, tak? – upewniła się. – Dużo operacji, sporo wypłat z bankomatów…

– Jakich wypłat? – zapytałam.

– Po 1000, 2000, 1500… – przewijała ekran. – Co kilka dni, czasem codziennie.

Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.

– Ja… – głos ugrzązł mi w gardle. – Ja nie… biorę takich pieniędzy.

– Ale wszystkie operacje z tej samej karty – dodała kobieta. – Wie pani, iż może pani pełnomocnictwo cofnąć?

Słowo „cofnąć” zaczęło we mnie pracować jak młot.

W domu usiadłam z córką.

– Asia – powiedziałam, podając jej wyciągi. – Patrz.

Przez chwilę tylko przewracała kartki. Coraz szybciej, coraz gwałtowniej.

– Mamo… – wyszeptała. – To są tysiące. Tu równo, tu równo…

Uniósła wzrok.

– Co on ci mówił?

Opowiedziałam jej wszystko: o „Mariuszu z banku”, o „drogich lekach”, o „rachunkach”, których nikt mi nie pokazywał. O tym, jak zgrywał troskliwego opiekuna, jak podawał poduszkę, poprawiał koc, pytał, czy mi czegoś nie trzeba.

– Myślisz, iż co? – zapytałam głucho. – Że jakoś… się to samo zrobiło?

Twarz córki stwardniała.

– Nie – powiedziała. – Myślę, iż mój syn okrada własną chorą babcię.

Te słowa bolały ją równie mocno jak mnie.

Wieczorem zadzwoniłam do Filipa.

– Przyjdź jutro – powiedziałam chłodno. – Musimy porozmawiać. Przy mamie.

Przyszedł nieświadomy. Z uśmiechem, z pączkami w papierowej torbie.

– Co tam, babciu, jak się czujesz? – rzucił wesoło, całując mnie w policzek.

– Usiądź – wskazałam na krzesło. – Pora, żebyś ty coś powiedział.

Położyłam na stole wyciągi z banku.
Córka siedziała obok, blada, zaciśnięte usta.

– Co to jest? – zapytałam.

Przebiegł wzrokiem po kartkach. Zbladł.

– A, to… – zaczął. – No babciu, ja przecież robię zakupy, płacę za internet, za prąd, za…

– Prąd kosztuje 300 zł, nie 2000 – przerwała córka lodowatym tonem. – Zakupy w Biedronce nie pochłaniają w tydzień pięciu tysięcy. Na co te pieniądze poszły, Filip?

Milczał.

– Na co? – powtórzyła ostro.

W końcu wybuchł:

– Na życie! – krzyknął. – Na moje, na Oli, na raty! Auto nam się zepsuło, remont trzeba było zrobić, a ja zarabiam grosze! Babcia ma, to co, lepiej, żeby leżały na koncie, aż bank je zeżre?!

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– To są moje pieniądze – powiedziałam cicho, ale każde słowo było ciężkie jak kamień. – Ja je odkładałam całe życie. Na leki. Na pogrzeb. Na to, żebyście nie musieli się zadłużać, jak mnie już nie będzie. A ty… choćby nie zapytałeś.

– Ty i tak byś się nie zgodziła! – syknął. – Zawsze „na czarną godzinę”! Całe życie tylko oszczędzać, oszczędzać. A ja mam trzydzieści lat i co? Mam się tłuc autobusami, bo babcia woli patrzeć na cyferki?

Córka poderwała się z krzesła.

– To trzeba było ZE MNĄ porozmawiać, a nie okradać moją matkę! – krzyknęła. – Jak złodziej! Jak najgorszy obcy!

Po tej awanturze był płacz, krzyki, trzaskanie drzwiami.
Sąsiedzi na pewno przystawiali szklanki do ścian.

Filip wrzeszczał, iż nikt go nie rozumie, iż każdy by tak zrobił na jego miejscu, iż „przecież tylko pożyczał” i „oddawałby, jakby mógł”.

Córka czuła się rozdarta: matka załamana przy stole i syn z oczami rozbieganymi z wstydu i wściekłości.

Ja siedziałam cicho.
Im więcej mówił, tym bardziej widziałam, iż w tym „troskliwym opiekunie” od początku było coś jeszcze – chciwość, wygoda, poczucie, iż „mu się należy”.

W końcu powiedziałam jedno zdanie:

– Jutro idę do banku. Cofam pełnomocnictwo. Zmieniam kartę, PIN, wszystko.

Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Nie wiem, czy jesteś jeszcze moim wnukiem. Ale na pewno przestałeś być moim opiekunem.

Następnego dnia dotrzymałam słowa.
Pani w banku już się nie dziwiła.

– Niestety, to się zdarza coraz częściej – powiedziała cicho. – Rodzina to potrafi być… bezlitosna.

Zmieniłam kartę, założyłam blokady, poprosiłam, żeby wyciągi przysyłali częściej. Córka dostała dostęp tylko do podglądu, bez możliwości ruszania pieniędzy.

Wieczorem zadzwonił telefon. Filip.

Nie odebrałam.

Nie byłam jeszcze gotowa słuchać jego wersji wydarzeń. Jego „przepraszam, ale”. Jego „nie chciałem”.

Dziś siedzę przy tym samym stole, przy którym kiedyś chwaliłam się wnukiem przed sąsiadkami.

„Taki troskliwy, co weekend u mnie…”

Troskliwy złodziej.

Wnuczek, który zgrywał opiekuna, a od początku liczył moje pieniądze jak swoją wypłatę. Bezwstydnie okradał własną chorą babcię, przytulając ją jednocześnie i mówiąc: „babciu, nie martw się niczym, ja się wszystkim zajmę”.

Zajmował się. Sobą.

Najbardziej boli nie to, iż zabrakło mi pieniędzy. Najbardziej boli, iż zabrakło mu serca – tam, gdzie ja miałam dla niego zawsze pełne ręce.

Idź do oryginalnego materiału