„Teściowa doprowadziła do rozwodu, teraz błaga o powrót syna. Ale jest już za późno”

newsempire24.com 1 tydzień temu

Dziś postanowiłam opisać jeden z najboleśniejszych okresów w moim życiu – rozwód z mężem. Mam na imię Ewelina, mam trzydzieści dwa lata, a mojego męża nazywał się Marek. Byliśmy małżeństwem nieco ponad trzy lata, i szczerze mówiąc, nie były to najłatwiejsze chwile. Przyczyną naszych kłótni, uraz i ostatecznego rozpadu wcale nie był Marek. Tylko jego matka, Wanda Stefanowa.

Od samego początu mnie nie lubiła. choćby gdy tylko się spotykaliśmy, próbowała wmawiać Markowi, iż nie jestem dla niego odpowiednia, iż pochodzę z „niewłaściwej rodziny”, jestem „zbyt uparta” i „źle wpływam na jego karierę”. Jej ulubione zdanie brzmiało:
„Żenić się trzeba z rozsądkiem, nie z miłości, bo inaczej całe życie w biedzie przepadnie.”

Gdy wzięliśmy ślub, starałam się poprawić z nią relacje. Przenosiłam prezenty, zapraszałam na obiady, wspierałam w chorobach. Wszystko na próżno. Przy każdej okazji wbijała szpilki. Mówiła Markowi, iż nie umiem gotować, iż nasze dzieci będą kalekami, bo u mojej babci był „garb”, a choćby szeptała mu do ucha, iż widziała, jak „podejrzanie się uśmiechałam” do sąsiada.

Ciągle mu truła głowę. Wtrącała się do naszych rozmów, zawsze pojawiała się w najgorszych momentach, wpadała bez zapowiedzi i robiła sceny zazdrości. Namawiała go, iż go zdradzam, a raz choćby przyprowadziła do domu dziewczynę, którą – jak się później okazało – chciała „wyswatać” synowi. Zorganizowała kolację przy świecach w naszym własnym mieszkaniu! Nakryła do stołu, wszystko przygotowała. A ja tego dnia, nawiasem mówiąc, pracowałam do późna.

Marek początkowo się śmiał.
„Mama jest po prostu dziwna, nie przejmuj się” – mówił.
Ale z każdym dniem stawał się cichszy, coraz rzadziej stawał po mojej stronie, coraz częściej milczał, gdy płakałam.

W końcu nie wytrzymałam. Zaczęłam budzić się w nocy z lękiem, dostałam problemów z sercem, schudłam i w pewnym momencie zrozumiałam: ja nie żyję – ja walczę o przetrwanie. Nie mogłam już patrzeć, jak matka mojego męża systematycznie niszczy nasze małżeństwo, a on po prostu milczy i się przygląda. Spakowałam rzeczy i wyszłam. Bez histerii. Bez awantur. Po prostu postawiłam kropkę.

Marek choćby nie próbował mnie zatrzymać. Po dwóch dniach wrócił do mamy. Widać wygrała.

Minęły dwa miesiące. W sobotni poranek ktoś zadzwonił do drzwi. Stała tam ona. Wanda Stefanowa. Zapłakana, z drżącymi rękami, z paczuszką cukierków – „do herbaty”.
„Ewelina” – szeptała – „wróć do Marka… On zupełnie się zmienił. Zwolnił się z pracy. Zaczął pić. Mówi, iż nie chce żyć…”

Z początku nie rozumiałam, co się dzieje. Potem parsknęłam śmiechem.
„Przecież właśnie tego pani chciała, prawda? Żebybyśmy się rozwiedli. Żebym zniknęła z jego życia. No to teraz może się pani cieszyć towarzystwem syna. Jest już tylko pani. Tyle się pani starała.”

Zatrzasnęłam drzwi. Nie z zemsty. Tylko dlatego, iż bolało.

Od tamtej pory niemal codziennie pisze. Błaga. Mówi, iż nie wiedziała, jak dobrze utrzymywałam Marka w ryzach, iż byłam wspaniałą żoną, gospodynią i w ogóle „promiennym człowiekiem”. A ja czytam te wiadomości i nie wierzę. Czy to ta sama kobieta, która przez trzy lata metodycznie rujnowała moje życie?

Nie wrócę do Marka. Nie mogę wrócić tam, gdzie tak długo mnie łamano. choćby jeżeli on się zmieni, choćby jeżeli zrozumie – ja już nie jestem tą Eweliną. Nie żyję w oczekiwaniu na czyjąś miłość. Nie szukam już aprobaty. Chcę po prostu spokoju. Ciszy. Radości. Bez wiecznych pretensji i pustego wzroku.

Niech teraz Wanda Stefanowa cieszy się swoim zwycięstwem. W końcu je dostała. Tylko z rezultatem, którego sama sobie nie życzyła. Niech sledzi. O ile jeszcze potrafi…

Idź do oryginalnego materiału