Córka, o której nikt nie miał się dowiedzieć
Alicja nie czuła winy za to, iż po prostu przyszła na świat. Ale ciężar okoliczności, w jakich się urodziła, przygniatał ją z taką siłą, iż czasem chciała zniknąć. Jej istnienie nie było pomyłką – było owocem namiętności. Tym jednym momentem, który jej ojciec tak rozpaczliwie starał się ukryć przed światem. Zwłaszcza przed swoją rodziną.
Jej matka była młodą, naiwną studentką, gdy zawiązał się ich krótki, niemal niewinny romans z wykładowcą z Uniwersytetu Warszawskiego. Był żonaty, miał już córkę – Zosię. Z pozoru szczęśliwa rodzina. Stabilność. Zdjęcia na ścianie i podpisane kartki. A matka Alicji – tylko epizod. Ale epizod, który okazał się brzemienny w skutki.
Alicja nie znała ojca naprawdę. Tylko te rzadkie spotkania, gdy pojawiał się z torbą pełną słodyczy i nowych książek. Chodzili na spacery po Łazienkach, gdzie zawsze pilnował dystansu, ale nie mógł ukryć ciepła w spojrzeniu. Pamiętała jeden jedyny raz, kiedy spotkali się we trójkę – on, Zosia i ona. Tamtego dnia wydawało jej się, iż oto jest – prawda. Że wszystko mogło być inaczej. Że tata to nie tajemnica, ale ktoś, kogo można trzymać za rękę bez ukrywania się.
Ale to była iluzja. Nazywano ją „owocem namiętności”. Sam to kiedyś powiedział – nie jej, ale matce. Że nie może zburzyć rodziny. Że ma Zosię, żonę i poukładane życie. Ale porzucić jej całkiem też nie potrafił. Dlatego żyła w cieniu. Na obrzeżach jego życia, jak nikły cień na fotografii.
Gdy Alicja przyszła na pogrzeb ojca, stała z boku. Jak obserwatorka. Zosia płakała, jej matka trzymała się z ostatnich sił. A Alicja milczała. W środku wszystko w niej wrzało. Patrzyła na Zosię, próbując dostrzec w jej twarzy te same rysy, które widywała w lustrze. Miały jednego ojca. Ale Zosia miała go całego, a Alicja – tylko te skradzione, ukradkowe minuty.
Wiedziała, iż w testamencie jest mowa o mieszkaniu. Tym samym – babcinym. Tam, gdzie on sam się urodził. Zostawił je Alicji. Nie matce Zosi, nie Zosi – tylko jej. I w tym geście było wszystko. Uznanie, na które tak czekała. Późne. Nieme. Ale bezgranicznie ważne.
Podczas odczytania testamentu powietrze zdawało się drżeć. Wszystkie spojrzenia paliły. Alicja siedziała jak na rozżarzonych węglach. Zosia patrzyła na nią tak, jakby przyszła nie do kancelarii, ale by ukraść komuś życie. W tych oczach było wszystko: niedowierzanie, gniew, ból. Alicja chciała powiedzieć: „Nie chodzi mi o mieszkanie. Chodzi o pamięć. O to, by wreszcie przestać być nikim.”
Ale nie powiedziała. Wiedziała bowiem – tam, w tej drugiej rodzinie, nikt by nie zrozumiał. Tam jej nie oczekiwano, nie wzywano, a już na pewno – nie chciano uznać.
Wieczorem siedziała w swoim małym, jeszcze nie urządzonym mieszkaniu. W tym samym, które zostawił jej ojciec. Na parapecie stała filiżanka z wystygłą herbatą. W powietrzu unosił się zapach kurzu i czegoś z dzieciństwa. Alicja wspominała, jak pewnego rayu przyszedł w deszcz. Przemoczony, zły, zmęczony. Ale z paczką czekoladek i nową książką. Wtedy siadł obok w milczeniu i tylko gładził ją po głowie. Bez słów. Tylko ciepło dłoni. Wtedy poczuła się córką.
Teraz to wszystko było przeszłością. I przyszłości – z tą rodziną – też nie było. Alicja rozumiała, iż Zosia nigdy jej nie zaakceptuje. A matka Zosi – tym bardziej. Można je było zrozumieć. Kto chciałby dzielić się pamięcią? Miłością? A choćby urazą?
Ale nie mogła zrezygnować. Z mieszkania. Z tego kawałka uznania. To nie była chciwość. To była sprawa prawa do istnienia.
Alicja wiedziała – na zawsze pozostanie obca. Ale może kiedyś Zosia zrozumie: ona też nie wybierała. Nie prosiła, by urodzić się w cieniu.
I może kiedyś, przypadkiem spotkawszy się na ulicy, Zosia po prostu powie jej „cześć”. Bez gniewu. Bez wyrzutu. Po prostu – ludzko. A wtedy Alicja odpowie.
— Cześć. Trochę… jesteśmy do siebie podobne, prawda?
I jeżeli to się zdarzy – to znaczy, iż nie na darmo. Że choć przez chwilę przestanie być tylko „owocem namiętności”. Będzie córką. Prawdziwą.