Kiedyś to było, nie? Człowiek, jak planował urlop, wiedział, czego się spodziewać po kalendarzowym lecie, zimowe ciuchy lądowały jeszcze w czerwcu na pawlaczu, jechało się nad Balaton, do Złotych Piasków lub nad Bałtyk.
W dawnych czasach (choć ja jeszcze je pamiętam) w każdym zakładzie pracy był Fundusz Wczasów Pracowniczych, były ośrodki wypoczynkowe do dyspozycji i kolonie dla dzieci, składało się wniosek i już.
Parawaning jeszcze nie w pełni rozkwitał, więc leżąc w swoim grajdole na kocu czy ręczniku, brało się udział – chcąc nie chcąc – w plażowym życiu towarzyskim: a to piłka siatkowa, a to badminton, a to frisbee (nie, nie dla psów – w tamtych czasach grało się w to w ludzkich parach), ewentualnie karty na piasku, budowanie zamków, no i szukanie wzrokiem, gdzie jest lodziarz, ktoś z cytronetą w woreczkach, jagodziankami czy ogórkami małosolnymi.
Pamiętacie?
„Lody, lody dla ochłody!” – niosło się wśród brzegu.
„Ogóreczki zasolone dojrzewają jak szalone – brać, wybierać!”
„Moja żona chorowała, zjadła loda – wyzdrowiała!”
„Kup ogórka dla swej pani, będziesz jak bohater dla niej!”
„Cytroneta dla ochłody – dla ochłody i urody!”
Wygrywał autor najbardziej zaskakującej rymowanki. Ludzie tłoczyli się wokół niego, trochę to trwało nim z lekka roztopiony lód trafiał do ręki, było więc dość czasu, by poznać kogoś nowego, porozmawiać, a potem dać się zaprosić lub zaprosić do siebie.
Taki lodziarz stawał się – jak to byśmy dziś powiedzieli – „czynnikiem integrującym”, można by go choćby ująć w jakimś „projekcie wakacyjnym” i obok zapisać: „wpływ lodów na inkluzywność”. Żartuję. Były to w każdym razie czasy oparte na komunikacji bezpośredniej, czyli bez internetu i bez telefonii komórkowej. Ech, rozmarzyłam się…
No, ale świat przyspieszył, zmieniły się obyczaje i oczekiwania, wczasy – jeżeli komuś na takim wypoczynku zależy – każdy musi sobie sam wykupić u pośrednika. Dziś to będzie „all inclusive” z pełnym barkiem alkoholi w pokoju, animacjami dla dorosłych i dzieci przez cały boży dzień i całą noc, basenem na miejscu, masażem, siłownią, jaccuzi, lodami w kawiarni albo w budce przy plaży, a jeżeli z ogórkami to z supermarketu i jagodziankami z ciastkarni.
W wytwornych kurortach nikt nie wykrzykuje:
„Mężu, mężu nie bądź głupi, niech ci żona loda kupi!”.
Co najwyżej podejdzie dziewczyna z ofertą tajskiego masażu stóp, albo chłopak rozłoży przed rzędem równo ustawionych leżaków płachtę pełną podróbek luksusowych portfeli czy efektownych bransoletek z koralików i muszelek.
Ale…
Ale nie wszyscy jeżdżą do nadmorskich miejscowości, bardziej lub mniej modnych i bardziej lub mniej przypominających te z hollywoodzkich seriali. Niektórzy – a to niespodzianka! – spędzają lato w mieście, albo wędrują po kraju jakimś „miastowym szlakiem”, spragnieni zwiedzania, poznawania, odkrywania tego, na co poza urlopem czasu brakuje.
Trafiają na przykład w lipcu do Gdańska. Nie dość, iż powłóczą się po urokliwym Starym Mieście pełnym klimatycznych kafejek i sklepików z bursztynową biżuterią, popływają statkiem po Motławie, odwiedzą słynną Stocznię, zajrzą do muzeów i galerii, przejdą się po Ołowiance, to jeszcze wieczorem mogą pójść na „normalny” spektakl do teatru – Szekspirowskiego albo Wybrzeże. Oba w lipcu działają.
A pierwszy pod koniec miesiąca startuje z 28. Międzynarodowym Festiwalem Szekspirowskim.
Na odwiedzających Gdańsk czeka więc nie tylko sztuka ulicy i kino plenerowe w jednym czy drugim zakątku miasta, tudzież jarmark dominikański w jego centrum – Teatr Wybrzeże latem planuje choćby premierę. I nie, Wybrzeże nie jest sceną komercyjną ani alternatywną, a normalną, budżetową instytucją, podlegającą Urzędowi Marszałkowskiemu Województwa Pomorskiego.
Teatralne Lato trwa też w najlepsze w sopockim Teatrze Atelier – tym na plaży, który przed laty stworzył André Ochodlo razem z Agnieszką Osiecką, a dziś sporo miejsca w repertuarze poświęca jej twórczości; 7 sierpnia zaczynie się tu drugi etap 27. Konkursu na Interpretację jej piosenek (notabene finał od kilku lat odbywa się jesienią w Teatrze Nowym w Poznaniu).
Teatr Miejski w Gdyni również nie zamyka podwoi i do połowy sierpnia zaprasza do siebie, podobnie Teatr Muzyczny, który pod koniec lipca jest koncertowy, ale w sierpniu wraca ze swoimi własnymi spektaklami. W Gdańsku i okolicy sezonu ogórkowego więc nie ma.
Wybrzeże nawet, specjalnie na lato, otwiera scenę w Pruszczu Gdańskim i to wcale nie z letnim repertuarem.
A jeśliby zamiast Gdańska wybrać Poznań, który ciągle walczy o atrakcyjność turystyczną i każdą zwyżką w rankingu chwali się głośno i chętnie, to co nas tu czeka, jeżeli chodzi o teatry zawodowe? Ano nic. Sezon ogórkowy w pełni.
Teatr Nowy w lipcu i sierpniu kilka razy gra … w Sopocie (Teatr Atelier) i Gdańsku (festiwal w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim), w Poznaniu zamknięty, Teatr Polski z pustym afiszem, Teatr Muzyczny także, w Teatrze Animacji cisza (podobno w sierpniu jego aktorzy w swoich prywatnych przedsięwzięciach występować będą nad Rusałką), Teatr Wielki milczy aż do końca września, w Kaliszu, Lesznie i Gnieźnie – urlopy, w Polskim Teatrze Tańca co prawda odbyła się w lipcu premiera, spektakl zagrano dwa razy, potem jednak już tylko dla nielicznych organizowano laboratorium twórcze (do 22 lipca), a na scenie nic się nie dzieje aż do 23 sierpnia. Teatr Ósmego Dnia lato powitał trzydniowym Festiwalem Teatrów Ulicznych OFF, pod koniec miesiąca pokaże jeszcze jeden spektakl z tego wydarzenia, odwołany wówczas z powodu pogody, ale w sierpniu swoją siedzibę zamknie…
No tak: aktor też człowiek – odpocząć przecież kiedyś musi. Jasne. W Trójmieście widać jakiś terroryzm panuje, wykreślono z regulaminów prawo do odpoczynku. Że też nikt nie protestuje, iż dyrektorów nie wywieziono na taczkach!
Ja sama w najbliższym czasie, jak pospolity wyzyskiwacz, skorzystam z tej dla mnie dogodnej, wakacyjnej okazji i zobaczę w Wybrzeżu „Piękną Zośkę”, na którą wcześniej nie dałam rady się wybrać. A spektakl istotny i ceniony, nagrodzony po wielekroć, więc się cieszę. Egoistycznie.
Tak, wiem i bez teatrów dużo się dzieje w Poznaniu: koncerty, teatr na leżakach, warsztaty tego i owego, kino plenerowe, festiwale i festiwaliki, potańcówki na placach i milongi pod Arkadią, ale… Czy naprawdę nie można tak ułożyć planów pracy, by na drzwiach teatrów nie wisiały całe lato kłódki?
Niechby grały na zmianę – za każdym razem tylko na jednej scenie, choćby kameralnej: w lipcu w Teatrze Polskim, w sierpniu Nowym, albo choćby po pół miesiąca, bo jeszcze Wielki i Muzyczny można by było w to włączyć. Więc króciutko, jeden-dwa wieczory w tygodniu. Żeby nie przemęczyć artystów i ekip technicznych, a jednak sprawić euforia teatromanom-turystom. I poznańskim, swoim.
Całe szczęście, iż 19 lipca Muzeum Narodowe w Poznaniu otworzyło od nowa zaaranżowaną Galerię Sztuki Polskiej. A iż przez rok trwał remont sal przygotowywanych pod nią, zbiory stały się natychmiast wielką atrakcją, zgromadzone dzieła na nowo są odkrywane. I to ratuje wakacyjny honor miasta. Dobrze, iż w MNP ktoś wpadł na pomysł, by nie czekać z każdą premierą do jesieni.
Lato – „sezon ogórkowy”. Pusty czas, kultywowany od czasów powojennych. Święty czas urlopów w instytucjach kultury. Zniknęły Fundusze Wczasów Pracowniczych, ale letnie urlopy w teatrach zostały. Jak wakacje w szkołach. Kiedyś można było tu znaleźć pewną korelację, bo „organizowało się” widownię, ale dzisiaj?
Nie lubię kina na leżakach ani tak oglądanego teatru – chyba, iż przyjedzie Nowy Teatr albo Teatr Polonia z Warszawy, to trudno, się przemęczę, bo bilety w ich stałych siedzibach są prawie nie do dostania.
Co roku goście, którzy mnie odwiedzają, zwłaszcza ci przyjeżdżający z zagranicy, pytają o to samo: czy mogliby wieczorem obejrzeć coś bez zapachu piwa i popcornu, i bez zbytniego wytężania słuchu, bo wokół toczą się rozmowy grup przyjaciół przypadkiem wybierających to miejsce.
Co roku sprawdzam, czy w wakacyjnym myśleniu włodarzy naszych scen cokolwiek się zmieniło. I niestety – wszyscy niezmiennie skupieni na kiszeniu ogórków. Fakt, zdrowe są. Przynajmniej tyle.