Z czym kojarzy mi się oczekiwanie na Supermana? W dużej mierze z utyskiwaniem fanów wizji Zacka Snydera. Ci od początku wyszli z założenia, iż James Gunn niejako odebrał im wersję graną przez Henry’ego Cavilla, aby przygotować własną interpretację w ramach zarządzanego przez niego DCU. O ile jednak dla nich „film Gunna” u podstaw jest określeniem nacechowanym negatywnie, o tyle ja liczyłem na to, iż Superman będzie po prostu kolejną w dorobku tego reżysera świetną adaptacją komiksu. I jak się cieszę, iż się nie rozczarowałem.
Superman od razu rzuca widza w rzeczywistość, w której metaludzie i gigantyczne monstra terroryzujące miasta są na porządku dziennym – walkę superbohatera z kaiju oglądają z podobnym przejęciem, co my przejeżdżającą na sygnale straż pożarną. Gunn już choćby w The Suicide Squad i Peacemakerze udowadniał, że materiał źródłowy przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza. Nie próbuje nadać mu realistycznego tonu, ale bawi się tym, iż ma do dyspozycji komiksowy świat i bohaterów, z którymi na papierze miał do czynienia od lat. I do których wyraźnie czuje miłość i zrozumienie, a to owocuje tym, iż natychmiast pałamy do nich sympatią.
Postaci w Supermanie wprowadzane są tak, jakbyśmy już dobrze znali je od dawna – i w niektórych przypadkach poniekąd tak jest, choć oczywiście nie w tych interpretacjach. Mimo to choćby ci, którym uniwersum Supermana jest zupełnie obce, nie powinni czuć się zagubieni – motywacje są jasno przedstawione, a obsada ma taką chemię i charyzmę, iż od razu staje się nam bliska.
David Corenswet to naprawdę natchniony casting – na ekranie prezentuje się wspaniale i bez fałszu przedstawia wszystkie emocje targające Kal-Elem (a tych jest niemało). Do tego fenomenalnie iskrzy między nim a Rachel Brosnahan, która gra fantastyczną Lois Lane – zadziorną, aktywną i odważną. Wywiad Lois z Supermanem to jedna z najlepszych scen filmu, a to dopiero pierwszy akt! Trzecim najjaśniejszym punktem obsady jest Nicholas Hoult w roli Lexa Luthora. I w tym przypadku jestem zachwycony tym, jak Gunnowi udało się skonstruować tę postać. Z jednej strony jest w nim pewna „komiksowość”, z drugiej potrafi być naprawdę groźny, piekielnie inteligentny i stanowić niemałe wyzwanie dla tytułowego bohatera. Szczególnie iż to jego intrygi napędzają całą fabułę, dzięki czemu Superman przypomina kolejny numer komiksu o tym bohaterze. Kapitalny casting całej trójki.
Na drugim planie jest całkiem gęsto, ale Gunn dobrze panuje nad tym zbiorem postaci i każdej daje chwilę, żeby w jakiś sposób błysnąć – w przypadku redakcji „Daily Planet” wybija się szczególnie Jimmy Olsen, a wśród metaludzi Mr. Terrific (który ma całkiem sporo czasu ekranowego i świetną, bardzo „gunnową” scenę akcji) oraz Metamorpho z emocjonalnym motywem mu towarzyszącym. Nie jest tak, iż tzw. Justice Gang przejmuje od Supermana jego film, bo i z takimi obawami się spotkałem – jest po prostu naturalnym elementem świata i dobrze uzupełnia tytułowego bohatera w sytuacjach wymagających wzmożonego wysiłku. jeżeli już ktoś kradnie Supermanowi sceny, to jest to pies Krypto. Gunn szczególnie w trzecich Strażnikach Galaktyki dowodził swojej miłości do zwierząt i tutaj też się ona objawia – pies jest pełnoprawnym, mającym wpływ na wydarzenia bohaterem, bawiącym widza i rozczulającym.
A skoro już mówimy o rozczuleniach, to idealne miejsce, by wspomnieć o Kentach – Jonathan i Martha nie mają dużo czasu ekranowego, ale bije z nich tak autentyczne ciepło i miłość do syna, iż sceny z ich udziałem oglądałem ze ściśniętym gardłem. Temat rodziców też nie jest obcy filmografii Gunna, ale wydaje mi się, iż to tutaj poruszył go w najbardziej szczery i wzruszający sposób, idealnie podsumowując to w zakończeniu. A sam Clark/Superman też zresztą chwyta za serce swoją poczciwością, przekonaniami i chęcią czynienia dobra za wszelką cenę. Naprawdę jest tu symbolem nadziei i gdy w niektórych fragmentach ukazuje się na niebie z triumfalną muzyką w tle, ma się ochotę zaklaskać i dołączyć do tych, którzy w jednej ze scen skandują jego przydomek. Co, uważam, jest ogromnym sukcesem Gunna.
Z kina wyszedłem naprawdę pozytywnie nastawiony na przyszłość DCU i mocno wyczekuję kolejnych projektów wchodzących w jego skład. Superman nie jest bez wad – nie wszystkie ujęcia lotów bohatera przypadły mi do gustu, zabrakło mi też nieco interakcji Clarka z członkami redakcji „Daily Planet” innymi niż Lois i Jimmy, a sceny na napisach zostawiły lekki niedosyt. Miałem też wrażenie, iż jeden z elementów planu Luthora udał mu się zbyt gwałtownie i skutecznie (ale nie chciałbym tu zdradzać szczegółów). Nowa adaptacja pokazuje jednak, iż Gunn jest adekwatną osobą do tego, by stworzyć spójne uniwersum garściami czerpiące z komiksów, które może obudzić w widzach dziecko, zaangażować ich i wzruszyć. Tak stało się w moim przypadku.