Dziś na Apple TV+ zadebiutował jeden z najbardziej intrygujących seriali tego sezonu. To komediowe „Studio”, w którym Seth Rogen przybliży nam kulisy funkcjonowania przemysłu zwanego Hollywood. Jak wypada tytuł?
Hollywood jest w rozkroku. Bitwa między sztuką a komercją toczy się w fabryce marzeń od zawsze, ale w epoce późnego kapitalizmu nabrała tempa, od którego zawrotu głowy dostają nie tylko widzowie, ale i ci stojący po drugiej stronie barykady – filmowcy, twórcy i studyjni decydenci. Losom pewnego jegomościa z ostatniej grupy przygląda się serial „Studio„, który debiutuje dziś na Apple TV+ z dwoma pierwszymi odcinkami.
Studio – o czym opowiada serial Apple TV+?
10-odcinkowa komedia (widziałem przedpremierowo całość) podpisana nazwiskami Setha Rogena i Evana Goldberga („The Boys”, „Pam & Tommy”) wykorzystuje konwencję sitcomu, by zaprosić widownię za kulisy fikcyjnego Continental Studios w kluczowym momencie przejęcia sterów wytwórni. Nowym szefem legendarnego studia zostaje Matt Remick (w tej roli Rogen), producent, który jest w tym samym stopniu uzależniony od pracy, co od sztuki filmowej.

Remick stawia sobie jasny cel – będzie szefem, który zadba zarówno o mamonę, jak i walory artystyczne. Na ile jest to w ogóle możliwe? To pytanie „Studio” pozostawia w swej debiutanckiej serii bez jednoznacznej odpowiedzi. Już na samym początku szef Continentala staje przed wyzwaniem z gatunku tych karkołomnych. Prezes o aparycji Hugh Hefnera (grany przez szarżującego Bryana Cranstona z „Breaking Bad”) chce sukcesu na miarę Barbie. Pomysł? „Kool-Aid. The Movie”.
Filmowy projekt na podstawie lemoniad w proszku jest wątkiem rozciągniętym na przestrzeni całego sezonu, ale każdy – z trwających ok. 30 minut – odcinków zostaje poświęcony innemu problemowi, przed którym staje Remick wraz z ekipą zaufanych pracowników. Wśród nich: rozkochany w dolarach Sal (Ike Barinholtz, „The Afterparty”), kinofilska genziara Quinn (Chase Sui Wonders, „Bupkis”), goniąca trendy Maya (Kathryn Hahn, „To zawsze Agatha”) czy wreszcie Patti (Catherine O’Hara, „Schitt’s Creek”), po której główny bohater odziedziczył stanowisko.
Studio – gwiazdy Hollywood w komedii Apple TV+
„Studio” jest jak to pamiętne otwierające ujęcie z „Gracza” Roberta Altmana rozciągnięte na przestrzeni 10-odcinkowego serialu (postać Cranstona została zresztą nazwana na cześć protagonisty tamtego filmu). W każdej z odsłon kamera śledzi losy bohaterów, imitując jedno długie nieprzerwane ujęcie. Coraz bardziej burzliwym wydarzeniom przygrywa ekspresyjna jazzowa kompozycja, która zmienia natężenie w zależności od tego, jak duże problemy towarzyszą Remickowi i jego bliskim.

Tych jest bowiem cała masa. Od poszukiwania zaginionej rolki filmu, przez gonitwę z czasem w „złotej godzinie”, aż po konflikty z reżyserami pokroju Martina Scorsesego czy Rona Howarda – bohaterowie „Studia” mają ręce pełne roboty. jeżeli do tego dodamy personalne ambicje Remicka, który desperacko ubiega o uznanie artystów, wyjdzie nam prawdziwie rozgorączkowana narracja, która świetnie łączy slapstickowo-satyryczną komedię z dramatem o niespełnionej jednostce.
Bohater Rogena nie jest oczywiście żadną nowością w telewizji. Ogrywany według typowych dla tego aktora tonów komediowej paniki Remick jest spadkobiercą sitcomowych atencjuszy rodzaju Michaela Scotta z „The Office” czy Andy’ego Millmana ze „Statystów„. Brytyjska komedia Ricky’ego Gervaisa to zresztą „Studio” odwrócone o 180 stopni. Zamiast bezrobotnego aktora na samym dnie łańcucha pokarmowego w serialu Apple’a mamy producenta na szczycie Hollywood, których łączy ta sama nieudolność w egzystencji.
Podobnie jak Gervais, Rogen doskonale wie, iż serial o przemyśle filmowym nie byłby taki sam bez gwiazdorskich występów gościnnych. Kanadyjczykowi, który funkcjonuje w hollywoodzkim światku nieprzerwanie od 25 lat, udało się zaprosić do współpracy grono nie byle jakich nazwisk, wśród których znaleźli się nie tylko aktorzy (wymieńmy choćby Charlize Theron, Adama Scotta czy Olivię Wilde), ale również reżyserzy, scenarzyści, dziennikarze czy… prezes Netfliksa.
The Studio – czy warto oglądać serial Apple TV+?
Najlepsze jest jednak to, iż spora część z tzw. cameos nie służy wyłącznie żartom sytuacyjnym. Choć zdarzają się tacy, którzy pojawiają się tylko na kilka sekund, są też ci, którzy ściśle wiążą się z fabułą danego odcinka (Zoë Kravitz czy Anthony Mackie), a niektórzy odciskają choćby swoje piętno na głównym bohaterze (kto wie, może najważniejszym gościem jest właśnie Ted Sarandos). Do takich zagrywek przyzwyczaiły nas „Ekipa” czy „Pohamuj entuzjazm„, ale to „Studio” opanowało cameos do perfekcji.

Serial Rogena i Goldberga naturalnie ma w sobie sporo hollywoodzkiej satyry, do której zdążyliśmy przywyknąć już m.in. w „The Boys„. To, co jednak wyróżnia „Studio” na tle innych produkcji, to serducho, którym panowie obdarzyli Remicka i innych bohaterów, dając (zarówno im, jak i nam) przestrzeń na złapanie oddechu. Wgląd w ich prywatne życia – choć mógłby zostać pociągnięty mocniej – dodaje serialowi potrzebnej perspektywy, dzięki której wydźwięk fabuły nie ogranicza się jedynie do obśmiania.
Hollywoodzka szydera nie jest zresztą tak insiderska, jak mogłoby się wydawać. Przez większość czasu „Studio” karmi nas dość oczywistymi gagami ogranymi wśród memów i użytkowników letterboxda. Najlepiej jest wtedy, gdy twórcy pozwalają sobie być nieco bardziej edgy, w jednym odcinku przyrównując zawód filmowca do onkologa, a w innym przez pół godziny obsesyjnie rozprawiając na temat poprawności politycznej wokół castingu na Kool-Aid Mana. Przy całej tej farsie i metażartach Rogenowi i Goldbergowi udaje się nieźle uchwycić Zeitgeist.
Jeśli „Studio” nie zostanie najlepszą komedią tego roku, to z pewnością powalczy o tytuł jednej z najlepiej nakręconych. Ostrze satyry może i nie zawsze tnie w serialu precyzyjnie, ale trudno odmówić tytułowi ogromnej frajdy, która płynie z samego podglądania, jak tworzy się filmy. jeżeli odpalicie dwa pierwsze odcinki, to jest spora szansa, iż wsiąkniecie w ten świat kina tak samo, jak zrobił to główny bohater.