Od samego rana zadzwoniła do mnie mama, a w jej głosie drżało niepokojące napięcie:
— Córeczko, proszę, zajrzyj do naszej sąsiadki — do cioci Bogusi. Jest bardzo przygnębiona, prosiła o radę prawną. Nic więcej nie wyjaśniła, tylko powiedziała, iż jesteś rozsądna, pomożesz…
Znałam Bogumiłę Stanisławównę od dzieciństwa. Mieszkałyśmy wiele lat w tej samej klatce schodowej, a choćby gdy wyszłam za mąż i wyprowadziłam się, zawsze odwiedzałam mamę i witałam się z ciocią Bogusią na ławce przed blokiem. Miała już dziewięćdziesiąt lat, ale do niedawna jeszcze żwawo chodziła po podwórku, uśmiechała się życzliwie, przynosiła mamie pierogi i godzinami gawędziła z sąsiadkami. Ostatnio jednak częściej narzekała na serce i ciśnienie. Mieszkał z nią młodszy syn, Józef, który pomagał, jak mógł. Starszy, Kazimierz, miał własne mieszkanie na drugim końcu miasta i odwiedzał ją coraz rzadziej.
Kiedyś Kazimierz wyjechał do szkoły oficerskiej, potem służył w wojsku, ożenił się, dostał mieszkanie, działkę, samochód. Zadbanie, niezależny, ale chłodny. Z matką relacje były napięte — raz milczał, raz się obrażał, raz wydawał rozkazy. A Józef został przy niej. Z biegiem lat stał się jej jedynym oparciem. To jemu tej wiosny Bogumiła Stanisławówna postanowiła przepisać mieszkanie w darowiźnie.
Starszy syn dowiedział się i… nie protestował. Powiedział tylko:
— Mnie nie trzeba, mam swoje. Niech Józef choć coś ma.
Wydawałoby się — sprawiedliwie. Ale cisza nie trwała długo.
Gdy wieczorem zajrzałam do Bogumiły Stanisławówny, po jej zaczerwienionych oczach od razu poznałam, iż płakała. Usiadła, otarła łzy i drżącym głosem zapytała:
— Córeczko… gdzie można zrobić tę… jak to się nazywa… ekspertyzę genetyczną?
Zaniemówiłam.
— Ciociu Bogusiu, po co wam to?
Wtedy opowiedziała. Kilka dni temu zjawił się u niej Kazimierz. Stanął w progu z ponurą miną i rzucił:
— Nie jestem synem twojego męża. Mam inną grupę krwi niż on. Teraz wszystko jasne. Dlatego dałaś mieszkanie Józefowi, a nie mnie. Ja byłem ci obcy. On — twój prawdziwy syn.
Po tych słowach zatrzasnął drzwi i wyszedł. Nie pozwolił jej choćby odpowiedzieć. Na telefony nie odbierał.
Ciocia Bogusia szeptała:
— Mój mąż miał grupę krwi Rh+, pamiętam… A swojej nie pamiętam. W starym dowodzie było wpisane, ale dawno go wymieniłam. A grupy Kazimierza nigdy nie znałam… Urodził się w takim czasie, iż choćby nie pytałam, nie było kogo spytać…
Ktoś zasugerował jej test DNA. Wytłumaczyłam jednak, iż to nie takie proste: jej mąż zmarł ponad dwadzieścia lat temu. Do badań potrzebny jest materiał biologiczny — krew, włosy, ślina — albo ekshumacja. A na to potrzeba zgody sądu, która wcale nie jest pewna. Do tego kosztuje to fortunę.
Bogumiła Stanisławówna znów się rozpłakała:
— Więc nigdy nie udowodnię synowi, iż jest synem mojego męża?..
Nie wytrzymałam. Głos mi się załamał, sama ledwo powstrzymałam łzy:
— Ciociu Bogusiu! Nie musicie niczego nikomu udowadniać! On choćby nie powiedział, jaką ma grupę krwi. Po prostu się obraził. Wymyślił powód, by was zranić. Jest dorosłym mężczyzną, a zachowuje się jak rozkapryszony dzieciak. Postąpiłaś uczciwie — dałaś mieszkanie temu, który był przy tobie. A on tylko szuka pretekstu, by ukłuć was boleśniej.
Wzięłam głęboki oddech i dodałam:
— jeżeli chcecie, idźcie z Józefem do przychodni, zróbcie badania grupy krwi. Może w szpitalu, gdzie rodziłaś, zachowały się jakieś dokumenty. Albo w archiwum po waszym mężu. Ale choćby jeżeli nie — Kazimierz powinien sam, po ludzku, przyjść i przeprosić. A nie rzucać oskarżeniami, które bolą bardziej niż nóż.
Skinęła głową, trochę się uspokajając.
— Masz rację… Ale on i tak nie odbiera…
Poprosiłam o numer Kazimierza. Wyszłam na ulicę, odeszłam od klatki i zadzwoniłam. Odezwał się.
— Dzień dobry — powiedziałam. — Jestem sąsiadką waszej matki.
— Czego pani chce?
— Chciałabym porozmawiać o Bogumile Stanisławównie…
— Słucham.
— Ona bardzo cierpi…
W tym momencie przerwał połączenie. Po prostu rzucił słuchawkę.
Stałam, wpatrując się w ekran. W piersi czułam tylko jedno: jak łatwo niszczą się najświętsze więzi, gdy miłość zastąpi uraza. I jak przerażające jest, gdy rodzony syn oskarża matkę o coś, czego nigdy nie zrobiła.
Bogumiła Stanisławówna nie zdradziła. Po prostu oddała jedyny dach nad głową temu, który przy niej został. Starszy syn sam odszedł. A teraz mści się — okrutnie, zimno, bez słów. A przecież dla niej zawsze był synem. Rodzonym. Jedynym. Do wczorajszego dnia.