Pewnego ranka zadzwoniła do mnie matka, jej głos drżał z niepokoju:
— Córeczko, zajrzyj do naszej sąsiadki, do cioci Heleny. Jest bardzo zmartwiona, prosiła o radę prawną. Nic więcej nie wyjaśniła, tylko powiedziała, iż jesteś rozsądna i coś poradzisz…
Znałam Helenę Wiśniewską od dziecka. Mieszkałyśmy w tej samej kamienicy przez lata, a choćby gdy wyszłam za mąż i wyprowadziłam się, często odwiedzałam mamę i witałam się z ciocią Heleną na ławce pod blokiem. Miała już dziewięćdziesiąt lat, ale jeszcze niedawno żywo krzątała się po podwórku, uśmiechała się do sąsiadów, przynosiła mamie pierogi i godzinami rozmawiała z innymi babciami. Ostatnio jednak częściej narzekała na serce i ciśnienie. Jej młodszy syn, Jacek, mieszkał z nią i pomagał, jak mógł. Starszy, Marek, dawno wyprowadził się na drugi koniec Krakowa i odwiedzał ją coraz rzadziej.
Kiedyś Marek wyjechał do szkoły oficerskiej, potem służył w wojsku, ożenił się, dostał mieszkanie, dom letniskowy i samochód. Zamożny, niezależny, ale zimny i zdystansowany. Z matką miał trudne relacje—czasem milczał, czasem się obrażał, czasem wydawał rozkazy. Jacek został przy niej. Z czasem stał się jej jedynym oparciem. To jemu tej wiosny Helena postanowiła przepisać mieszkanie w darowiźnie.
Starszy syn dowiedział się i… nie protestował. Powiedział tylko:
— Mnie nie trzeba, mam swoje. Niech Jacek ma choć to.
Wydawało się, iż sprawa została załatwiona uczciwie. ale spokój nie trwał długo.
Gdy wieczorem zajrzałam do Heleny, po jej twarzy widać było, iż płakała. Usiadła, otarła oczy i zapytała drżącym głosem:
— Córeczko… gdzie można zrobić tę… jak to się nazywa… badanie genetyczne?
Zaniemówiłam.
— Ciociu Heleno, po co ci to?
Wtedy opowiedziała mi wszystko. Kilka dni temu zjawił się u niej Marek. Stanął w progu i rzucił zimno:
— Nie jestem synem twojego męża. Mamy różne grupy krwi. Wszystko jasne. Dlatego dałaś mieszkanie Jackowi, a nie mnie. Jestem dla ciebie obcy. On — twój prawdziwy syn.
Potem zatrzasnął drzwi i wyszedł. Nie pozwolił jej choćby słowa powiedzieć. Na telefony nie odbierał.
Ciocia Helena szeptała:
— Mój mąż miał grupę krwi Rh+, pamiętam… A swojej nie pamiętam. W starym dowodzie było wpisane, ale dawno wymieniłam. A grupy Marka nigdy nie znałam… Gdy się urodził, choćby nie pomyślałam, teraz nie ma kogo zapytać…
Ktoś podsunął jej pomysł z testem DNA. Wytłumaczyłam jednak, iż to nie takie proste—jej mąż zmarł ponad dwadzieścia lat temu. Do badania potrzeba próbek— krwi, włosów, śliny—lub ekshumacji. A na to potrzeba pozwolenia sądu, które wcale nie jest pewne. Do tego kosztuje to fortunę.
Helena znów się rozpłakała:
— Więc nie udowodnię mu, iż jest synem mojego męża?…
Wtedy nie wytrzymałam. Mój głos też się załamał:
— Ciociu! Nie musisz niczego udowadniać! On choćby nie podał swojej grupy krwi. Po prostu się obraził. Wymyślił pretekst. Chce cię ukarać. To dorosły mężczyzna, a zachowuje się jak rozgoryczony dzieciak. Postąpiłaś sprawiedliwie—dałaś mieszkanie temu, który był przy tobie. On tylko szuka powodu, by zranić cię boleśnie.
Wzięłam głęboki oddech i dodałam:
— jeżeli chcesz, idź z Jackiem do przychodni, zróbcie badania grupy krwi. Może w szpitalu, gdzie rodziłaś, są jeszcze jakieś archiwa. Albo dokumenty twojego męża—może w urzędzie. Ale choćby jeżeli nie—Marek powinien sam, po ludzku, przyjść i przeprosić. A nie rzucać oskarżeniami, które bolą bardziej niż nóż.
Skinęła głową, trochę się uspokoiła.
— Masz rację… Ale on i tak nie odbiera…
Poprosiłam o numer Marka. Gdy wyszłam na ulicę, zadzwoniłam. Odebrał.
— Dzień dobry—powiedziałam.—Jestem sąsiadką pani Heleny.
— Czego pani chce?
— Chcę porozmawiać o pani Helenie…
— Słucham.
— Bardzo się martwi…
Wtedy nagle się rozłączył. Po prostu rzucił słuchawkę.
Stałam, patrząc na wygaszony ekran. W piersi czułam tylko jedno: jak łatwo rozpadają się najświętsze więzi, gdy miłość zastąpi uraza. I jak straszne jest to, gdy własny syn oskarża matkę o coś, czego nigdy nie zrobiła.
Helena nikogo nie zdradziła. Po prostu oddała jedyny dom temu, który przy niej pozostał. Starszy sam odszedł. A teraz mści się—bezwzględnie, bez słów. A przecież dla niej zawsze był synem. Jedynym. Prawdziwym. Aż do tej chwili…