Dziś rano zadzwoniła do mnie mama, jej głos drżał z niepokoju:
— Synu, zajrzyj proszę do naszej sąsiadki, pani Haliny. Jest bardzo przygnębiona, pytała o radę prawną. Nie chciała mówić więcej, tylko powtarzała, iż jesteś rozsądny i coś poradzisz…
Znałem Halinę Kowalską od dziecka. Mieszkaliśmy w tej samej kamienicy przez lata, a choćby gdy wyprowadziłem się do żony, odwiedzając mamę, zawsze witałem się z panią Haliną na ławce pod blokiem. Miała już ponad dziewięćdziesiąt lat, ale jeszcze niedawno była pełna energii — uśmiechnięta, nosiła mamie pierogi i godzinami gawędziła z sąsiadkami. Ostatnio jednak częściej narzekała na serce i ciśnienie. Mieszkał z nią młodszy syn, Marek, który się nią opiekował. Starszy, Jacek, dawno wyprowadził się na drugi koniec Warszawy i odwiedzał coraz rzadziej.
Kiedyś Jacek wyjechał do szkoły oficerskiej, potem służył w wojsku, ożenił się, dostał mieszkanie, domek letniskowy i samochód. Zamożny, niezależny, ale zimny. Z matką relacje miał napięte — albo milczał, albo się obrażał, albo wydawał rozkazy. Marek został przy niej. Z biegiem lat to on stał się jej jedynym wsparciem. Właśnie jemu tej wiosny Halina postanowiła przepisać mieszkanie.
Starszy syn się dowiedział i… nie protestował. Powiedział tylko:
— Mnie nie trzeba, mam wszystko. Niech Marek choć to dostanie.
Wydawałoby się — sprawiedliwie. Ale spokój nie potrwał długo.
Gdy wieczorem zaszedłem do pani Haliny, od razu zauważyłem ślady łez na jej twarzy. Usiadła, otarła oczy i zapytała cicho:
— Synu… gdzie można zrobić tę… jak to się nazywa… badanie na ojcostwo?
Zamarłem.
— Pani Halino, po co pani to?
Wtedy opowiedziała. Kilka dni temu zjawił się u niej Jacek. Weszłszy do mieszkania, rzucił od progu:
— Nie jestem synem twojego męża. Mamy różne grupy krwi. Wszystko się wyjaśnia. Dlatego dałaś mieszkanie Markowi, a nie mnie. Ja jestem dla ciebie obcy, a on — prawdziwy syn.
Potem zatrzasnął drzwi i poszedł. Nie pozwolił jej nic powiedzieć. Nie odbierał telefonów.
Pani Halina szepnęła:
— Mój mąż miał grupę dodatnią, pamiętam… A swojej nie jestem pewna. W starym dowodzie było napisane, ale dawno go wymieniłam. A grupy Jacka… Nie wiem. Gdy się urodził, byłam nieprzytomna, nie pytałam nikogo…
Ktoś podpowiedział jej o teście DNA. Wytłumaczyłem jednak, iż to nie takie proste: jej mąż zmarł ponad dwadzieścia lat temu. Do badania potrzeba albo materiału od żyjącej osoby, albo ekshumacji. A tę musi zatwierdzić sąd — bez gwarancji zgody. Do tego kosztuje to majątek.
Znowu się rozpłakała:
— Więc nie udowodnię synowi, iż jest synem mojego męża?…
Nie wytrzymałem. Głos mi zadrżał:
— Pani Halino! Nie musi pani nic udowadniać! On choćby nie podał swojej grupy krwi. Po prostu się obraził. Wymyślił pretekst. Chce panią ukarać. To dorosły mężczyzna, a zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Postąpiła pani uczciwie — dała mieszkanie temu, kto był blisko. A on tylko szuka powodu, by zranić panią głębiej.
Wziąłem głęboki oddech i dodałem:
— jeżeli pani chce, niech Marek zabierze panią do przychodni, niech sprawdzą grupę krwi. Może w szpitalu, gdzie pani rodziła, są jakieś dokumenty. Albo w archiwum po mężu. Ale choćby jeżeli nie — Jacek powinien sam przyjść i przeprosić jak człowiek, a nie rzucać oskarżeniami, które bolą bardziej niż nóż.
Skinęła głową, trochę się uspokoiła.
— Masz rację… Ale on i tak nie odbiera…
Poprosiłem o numer Jacka. Wyszedłem na ulicę i zadzwoniłem. Odebrał.
— Dzień dobry — powiedziałem. — Jestem sąsiadem pani Haliny.
— Czego pan chce?
— Chciałem porozmawiać o pani Halinie…
— Słucham.
— Jest bardzo zmartwiona…
Wtedy przerwał rozmowę. Po prostu rzucił słuchawkę.
Stałem, patrząc na wygaszony ekran telefonu. W piersi czułem tylko jedno: jak łatwo niszczy się najświętsze więzi, gdy miłość zastąpi uraza. I jak straszne jest to, gdy własny syn oskarża matkę o coś, czego nigdy nie zrobiła.
Pani Halina nie zdradziła. Po prostu oddała jedyny dach nad głową temu, który przy niej został. Starszy sam odszedł. A teraz mści się — okrutnie, bez słów. A przecież dla niej zawsze był synem. Prawdziwym. Jedynym. Aż do wczoraj…
Dziś znów zrozumiałem, iż czasem najciężej ranią ci, których kochamy najbardziej. I iż zemsta nigdy nie gasi bólu — tylko rozlewa go dalej.