Spółdzielnie, których Bareja by nie wymyślił. "Balkon groził zawaleniem, więc zakazali korzystać"

natemat.pl 14 godzin temu
"Osiedla absurdów", "państwa w państwie", "patologia", "komuna w XXI wieku" – spółdzielnie mieszkaniowe od lat nie mają dobrej prasy. Choć pewnie w skali kraju nie brakuje takich, które Polacy wręcz uwielbiają, to jednak najczęściej usłyszymy negatywne opinie. I czasami naprawdę trudno się temu dziwić. – Problemów jest wyjątkowo dużo i są wyjątkowo absurdalne – mówi nam Dorota. Ale i we wspólnotach dochodzi do kuriozalnych sytuacji. – Rozesłali do nas pisma z informacją, iż nasze balkony grożą zawaleniem. Zamiast remontu dostaliśmy po prostu zakaz korzystania z nich – opowiada Milena.


Czasami można odnieść wrażenie, iż zarządcy bloków robią lokatorom na złość. A przecież członkostwo w spółdzielni lub we wspólnocie mieszkaniowej powinno zapewniać mieszkańcom i wygodę, i bezpieczeństwo, i sprawną organizację codziennych spraw.

Teoretycznie.

W praktyce jednak często jest to źródłem frustracji, a decyzje zarządów SM czy uchwały wspólnot potrafią budzić zdumienie, niedowierzanie i złość. Od absurdalnych regulaminów, przez niekończące się remonty (albo takie, które w ogóle nie są rozpoczynane latami), po niejasne opłaty (bo kto wie, na co naprawdę idą pieniądze z tzw. funduszu remontowego albo te opisane jako "eksploatacja"?).

Zapytaliśmy Polaków, jak żyje im się na ich osiedlach. Niektóre sytuacje przypominają komedię pomyłek i pokazują, jak daleko może posunąć się biurokracja, ale też brak zdrowego rozsądku.

Jak spółdzielnie i wspólnoty kpią z mieszkańców. Absurdy na polskich osiedlach


– "Bareja by tego nie wymyślił" – kiedy myślimy z mężem o naszej spółdzielni, to najczęściej używamy tego zdania. Powtarzamy je często, choćby bardzo często. Bo problemów jest wyjątkowo dużo i są wyjątkowo absurdalne – mówi naTemat.pl Dorota.

Wiosną ubiegłego roku kupili z mężem mieszkanie w bloku z lat 90. – Dobra cena, jak na ówczesne warszawskie szaleństwo – opowiada kobieta. Musieli wziąć jednak na siebie generalny remont, łącznie z wymianą instalacji, burzeniem ścian itp. – To wciąż się opłacało, więc bez wahania, adekwatnie w jeden dzień zdecydowaliśmy: bierzemy – wspomina.

I dodaje: – choćby przez myśl nam wtedy nie przeszło, iż dużym obciążeniem będzie to, co było dla nas zaletą. I w najgorszych koszmarach nie zakładaliśmy, przez co przejdziemy.

Na nowym mieszkaniu gwałtownie napotkali na pierwszy problem: związany z remontem. – Musieliśmy napisać kilkanaście pism, żeby otrzymać zgodę na każdą najdrobniejszą rzecz: zaczynając od postawienia kontenera, instalacji elektrycznej. Nie mogliśmy korzystać z niezależnych ekspertów, bo spółdzielnia zawsze miała swojego speca, który w każdym temacie był nam nieprzychylny – mówi nam warszawianka.

Wspomina też ich pierwszą wizytę w siedzibie spółdzielni.

– Prezes siedzi jak król, obok latają asystentki – jak jego służki. Wchodzimy, zupełnie nie wiedząc, co nas czeka. Prezes zaprasza nas do długiego stołu, wskazuje miejsca. I zaczyna lobbować, żeby dołączyć do spółdzielni, bo ustanawiają budżet i każdy głos się liczy. No i wskazuje na korzyść: będziecie mieli miejsce parkingowe, wszystko załatwicie bez problemu – opowiada.

Zgodzili się i gwałtownie napisali pismo ws. członkostwa, ale jeszcze wtedy nie wiedzieli, iż prezes "jest na wylocie".

– Stwierdził, iż jego poprzedniczka wyprowadziła 2 mln zł ze spółdzielni. Pokazywał nam jakieś dziwne nagrania, opowiadał o absurdalnych sytuacjach, rzucał nazwiskami. O jednym z lokatorów, znanym na całą Polskę, mówił, iż zalega z czynszem. I przez jakieś 40 minut obrabiał wszystkim tyłki. Już wtedy czułam, iż to będzie niezły cyrk. Ale pisma podpisane. Już staliśmy się częścią tego cyrku. I graliśmy w nim małpy – dodaje Dorota.

Pierwszą sprawą, której nie dało się załatwić, choć miało nie być żadnego problemu, to miejsce parkingowe za szlabanem, na którym im zależało.

– A przecież poprzedni właściciel mieszkania zwolnił jedno miejsce – to nasze. Ale zwodzili nas, mieliśmy czekać, bo nagle okazało się, iż nie ma wolnych miejsc. Pierwszego dnia – kiedy mieliśmy dołączyć do spółdzielni – obiecywano nam gruszki na wierzbie, mówiono, iż jest wiele wolnych miejsc – mówi rozżalona kobieta.

Po kolejnych spotkaniach sekretarka nowego już prezesa powiedziała im w końcu, iż ich miejsce parkingowe od razu... przejął prezes. I iż nie mają na nie szans. Ale za to mogli wynająć miejsce w garażu podziemnym sąsiedniego bloku. Cena: 450-500 zł za miesiąc.

"Balkon groził zawaleniem, więc zakazali korzystać"


Historia Doroty (o innych jej perypetiach przeczytacie w dalszej części) to gotowy scenariusz na kilka nowych odcinków "Alternatywy 4". Tyle iż Stanisławów Aniołów (w serialu Barei gospodarza domu grał Roman Wilhelmi) nie brakuje także we wspólnotach mieszkaniowych.

Milena od kilku miesięcy mieszka w nowym mieszkaniu. Poprzednie dość gwałtownie sprzedała, ale straciła na nim jakieś 30 tys. zł. O tyle musiała zejść z ceny. Powodem były... balkony w jej bloku, które groziły zawaleniem. Taką wydano ekspertyzę, ale nikt we wspólnocie nie kiwnął choćby palcem, by zacząć remont.

– Blok ma około 20 lat. Kilka lat temu wyremontowałam balkon. Jest po stronie zachodniej, z fajnym widokiem. Niedługo później dostaliśmy informację, iż będą robione jakieś ekspertyzy, bo ktoś zgłosił, iż balkony – akurat w naszym bloku – mają wadę. Jest kilka takich samych bloków, prowadzi do nich jedna brama, ale jest też kilka różnych wspólnot. Jak np. kosili trawniki, to każda wspólnota odpowiadała za swój teren i bywało, iż tylko pół trawnika na osiedlu było skoszone, a dopiero po dwóch tygodniach reszta – opowiada Milena.

To też w sumie absurd, ale hitem tej historii są nieszczęsne balkony.

– Rozesłali do nas pisma listami poleconymi. Takie samo rozwieszono w klatce i piwnicy. Decyzję wydał inspektor nadzoru budowlanego. Była tam informacja dla lokatorów: natychmiastowy zakaz użytkowania balkonów ze względu na wady konstrukcyjne – wspomina Milena.

I dodaje: – Później dowiedziałam się we wspólnocie, iż w ciągu pięciu lat od budowy bloku w jednym przypadku stwierdzono wadę konstrukcyjną balkonu. I zostało to wówczas naprawione w ramach gwarancji. Ale wtedy nikt nie wpadł na to, żeby sprawdzić pozostałe balkony. Minęło 20 lat i w całym bloku zakazali korzystać z balkonów, bo ktoś coś gdzieś zgłosił.

Dalszy ciąg tej historii również jest tragikomiczny.

– Firma, która stawiała nasz blok, już nie istnieje, a jej właściciel nie żyje. Słowem: do nikogo nie udało się dotrzeć, więc wspólnota musiałaby przeprowadzić remonty wszystkich balkonów na swój koszt. A te, już kilka lat temu, były szacowane w milionach złotych. Finalnie wszyscy odpuścili ten temat. Oficjalnie klepnięto na zebraniu wspólnoty: dobra, nie będziemy z nich korzystać. Problem pojawia się jednak w momencie chęci sprzedaży mieszkania. Zataisz taką informację i narazisz się na rozprawy sądowe z nowym właścicielem? A choćby jeżeli ktoś by się na to zdecydował, to przecież wiszą kartki w klatce z informacją o zakazie – zauważa Milena.

"Lokatorzy sami powinni zapłacić za remont piwnicy"


Przeboje z balkonem ma też Dorota. – Ewidentnie wymaga on remontu. Mieszkanie jest odnowione, czyste, świeżo po remoncie, ale balkonu nie kazano nam ruszać, bo ma być generalny porządek wiosną. Mąż próbuje wyciągnąć od spółdzielni jakieś konkrety. Ale jest jak zwykle: będzie, zajmiemy się, pan pismo napisze – opowiada warszawianka.

I tych pism wysłali już kilkadziesiąt. Na każde – prędzej czy później – przychodzi też odpowiedź, mniej lub bardziej chaotyczna.

– Że przyjdzie inspektor i oceni stan balkonu, bo może jednak nie jest do remontu. Kobieta przychodzi, rzuca u nas w domu, iż faktycznie balkon wymaga remontu. Wraca do spółdzielni i sprawa zaczyna wyglądać zupełnie inaczej. Jednak balkon nie jest do pilnego remontu. I co dalej? Nie mam pojęcia. Pewnie kolejne pisma, kolejne przepychanki – mówi poirytowana warszawianka.

Kolejna sprawa: piwnica, która jest w rozsypce. – Cegły ze ścian działowych – dosłownie – lecą na głowę. Strach wejść do środka, bo nie wiadomo, co się stanie. "Tak, tak, wyremontujemy" – panie zapewniały męża. Ale cisza, nikt nic nie robi. Mąż więc znów zaczyna batalię. Pisze, pyta, prosi. Ostatecznie dostaliśmy pismo datowane na "225 rok" z informacją, iż to lokatorzy powinni zapłacić za remont piwnicy – precyzuje Dorota.

Michał, 35-letni mieszkaniec Olsztyna, mówi nam, iż do tej pory nie miał takich historii ze swoją spółdzielnią. Irytuje go jednak coś innego, a co jest chyba praktyką w całym kraju:

– W wykazach opłat za mieszkanie uwzględnia się różne składowe. Wkurzam się za każdym razem, kiedy patrzę w rubryki "eksploatacja" i "fundusz remontowy". W sumie na te cele płacę prawie 180 zł miesięcznie, stawka liczona jest od metra kwadratowego.

– Z "funduszem remontowym" też jest ciekawie. Z naszym blokiem sąsiaduje inny, którym zarządza wspólnota. Budynki są identyczne, mają choćby taki sam kolor elewacji. Tyle iż blok wspólnotowy od kilku lat ma wyremontowane balkony, a nasz nie. Kiedy na zebraniu spółdzielni zapytałem o to, usłyszałem, iż "są różne potrzeby" i na nasz blok "też przyjdzie kiedyś czas". Poczułem się jak gówniarz, który nie ma nic do gadania – wspomina Michał jedno z takich spotkań.

Dorota o wizytach w swojej spółdzielni mieszkaniowej mówi z kolei tak: – Ci ludzie, to miejsce, strach wszystkich pracowników przed prezesem. Czapkowanie, kawki, ustępowanie miejsca prezesowi – to wszystko wygląda jak z poprzedniej epoki. Zachowanie i klimat tej spółdzielni – jakby zatrzymali się w czasie. W głębokim PRL-u, kiedy prezes spółdzielni mieszkaniowej to była persona. Może dlatego tak nie lubią młodych, którzy żyją w innych realiach i nie kłaniają się w pas prezesowi.

Dorota dodaje, iż mental tych ludzi oddaje jedna z sytuacji, których również doświadczyła. – Kiedyś, tuż przed pracą, wpadłam spróbować coś załatwić. Miałam kawę w termosie. Pan prezes zaproponował swoją, podziękowałam grzecznie, mówiąc, iż mam w kubku kawę. Na co śmiertelnie poważnie wypalił: "No tak, lepiej swoją, nie wiadomo, czym można się u kogoś zatruć". Do dziś nie wiem, co miałabym mu odpowiedzieć.

Po kilkunastu wizytach ws. miejsca parkingowego Dorota z mężem odpuścili temat. Wynajęli je w jeszcze innym bloku. Za 200 zł.

Idź do oryginalnego materiału