Smarzowski to geniusz. "Dom dobry" nie byłby tak głośny, gdyby nie jedna rzecz

natemat.pl 1 godzina temu
Wojciech Smarzowski musiał doskonale zdawać sobie sprawę ze swojej pozycji w polskiej kinematografii. "Dom dobry" nie odbiłby się tak szerokim echem, gdyby za kamerą stanął ktoś inny. Reżyser wykorzystał swoje nazwisko, by możliwie jak najwięcej Polaków zobaczyło na własne oczy, czym jest przemoc domowa.


"Dom dobry" Wojciecha Smarzowskiego w weekend otwarcia zebrał w salach kinowych aż 310 678 widzów. Po 10 dniach od premiery dramat poświęcony przemocy domowej liczył już publiczność o wielkości ponad 1,2 mln.

Film reżysera "Wesela" i "Wołynia" wywołał ogólnokrajową dyskusję, a ludzi, którzy nigdy nie doświadczyli poruszanego przez fabułę problemu, zderzył z okrutną rzeczywistością ofiar przemocowców.

Scenariusz śledzi losy Gośki, która zakochuje się w mężczyźnie poznanym przez internet. "Gdy bohaterka zaczyna spotykać się z poznanym przez internet Grześkiem, ma na nosie różowe okulary, na których najpierw pojawiają się drobne rysy. Bombardowana miłością za późno dostrzega, iż szkła w jej oprawkach całkiem popękały, a w pamięci zaczęły pojawiać się luki" – czytamy w naszej recenzji.

"Dom dobry": Wojciech Smarzowski z głową wykorzystał swoją pozycję w polskim kinie


Oglądając na dużym ekranie "Dom dobry", niemalże od razu można dostrzec, iż Wojciech Smarzowski nie nakręcił tego filmu ot tak, bez wcześniejszego przygotowania. Przemoc domowa w wydaniu fikcyjnych postaci jest niekontrolowana, a tortury, jakim została poddana Gośka, są dalekie od fikcji – to brutalna codzienność wielu Polek.

Smarzowski pokazuje nam, jak kreatywni potrafią być w swym okrucieństwie przemocowcy. Sytuacje ukazane w dramacie są wyjęte z życia, co dla części widowni – zwłaszcza tej, która nigdy przemocy (fizycznej, psychicznej czy ekonomicznej) nie doświadczyła – może być w pewnym sensie szokujące.

Oczywiście pod adresem reżysera pojawiają się zarzuty, iż jego dzieło jest niczym więcej jak sensacją, która ma sprawić, żeby znów zrobiło się o nim głośno, tyle iż to nieprawda. Smarzowski musiał zdawać sobie sprawę, iż za jego nazwiskiem podążą tłumy. Ba, wystarczy spojrzeć, jak w pierwszy weekend po premierze poradził sobie w polskim Box Office "Kler" z 2018 roku. 935 357 sprzedanych biletów to nie byle jakie osiągnięcie.

Smarzowski wykorzystał swoje nazwisko (i wpisane w nie zasięgi) w słusznym celu, kierując się głęboką empatią wobec ofiar przemocy. Gdyby za kamerą "Domu dobrego" stanął ktoś zupełnie inny, możliwe, iż dyskusje na temat społecznie ważkich kwestii, o których traktuje film, stałyby się trzecioplanowe.

Ryzykowny "Dom dobry" w żadnym wypadku nie narusza pozycji Smarzowskiego, za to daje mu wpływ, by przekuć rozmowy o przemocy w coś naprawdę sensownego. Spójrzmy choćby na to, jak filmowiec kreśli Gośkę.

"Smarzowski tworzy studium przemocowego związku, ale nie traktuje swojej bohaterki powierzchownie i wyłącznie przez pryzmat zadanego jej bólu. Nie marnuje czasu w zadawanie pozbawionych niuansów pytań, dlaczego Gośka po prostu nie odejdzie od męża. [...] Ani razu nie obarcza Gośki winą, co w obecnym społeczno-politycznym klimacie bywa rzadkością – zwłaszcza gdy głos w dyskusji o przemocy wobec kobiet zabierają mężczyźni" – pisałam w recenzji.

W najnowszym filmie reżyser kładzie nacisk na znaczenie ośrodków wspierających ofiary przemocy (m.in. domy samotnych matek) i uczy, jak reagować. Niektórzy widzowie z pewnością nie wiedzieli, iż istnieje coś takiego jak międzynarodowy znak "POMOCY", który pokazuje na ekranie postać funkcjonariuszki policji. "Dom dobry" bez Smarzowskiego nie byłby tak przełomowy.

Idź do oryginalnego materiału