Slalomem po rozczarowaniach

nowamuzyka.pl 4 miesięcy temu

O płytach słabych, średnich i niekoniecznych.

Zdecydowanie wolę chwalić niż czepiać się, ale kronikarski obowiązek niesie ze sobą nie tylko blaski, ale również cienie. Chciałbym zabrać was w podróż po tegorocznych płytach, które zdobyły rozgłos, ale w mojej opinii są nieudane. Po kilku miesiącach roku 2024 dostrzegam, iż liczba płyt rozczarowujących jest niebezpiecznie wysoka i – co gorsze – ciągle rośnie.

Jazz średni jest

Miałem już sposobność do wyrażenia swoich odczuć o albumie Shabaki, który w gruncie rzeczy mnie nie przekonał. Tymczasem seria rozczarowań w obrębie jazzu trwa dalej. Do tego niezaszczytnego grona zaliczam album „Fearless Movement” Kamasi`ego Washingtona (Young). Długi album, co w przypadku tego saksofonisty dziwić nie powinno, ale tym razem długość potęguje miałkość materiału. Wszystkiego jest za dużo, ale największym przesytem jest styl gry samego Washingtona. Nie wykonał on żadnej stylistycznej wolty, wszystko utrzymane jest w stanie lśniącej gładkości oraz podbudowane nieustającym optymizmem, co w przypadku mrocznych zdarzeń ze świata powoduje mój dyskomfort w odbiorze.

Owo optymistyczne zaślepienie można przypisać myśleniu życzeniowego lub upartemu wpatrywaniu się w słońce. Być może twórca „Heaven And Earth” jest po prostu niezdolny do wyjścia poza teren, na którym czuje się pewnie. Nie uratowali najnowszego albumu goście, którzy stawili się tłumnie. Stylistycznie płyta stara się zebrać bardzo szerokie grono słuchaczy i tym samym rozjeżdża się we wszystkich kierunkach. Najlepszym utworem jest zdecydowanie mniej jazzowy „Get Lit”. Martwi mnie ten brak zmian w stylistyce, gdyż jakaś forma krytycyzmu lub autorefleksji wydaje się na tym etapie niezbędna.

Jeszcze bardziej zaskakujące, iż do tej listy zmuszony jestem dopisać EABS. Wyjątkowy zespół postanowił po raz trzeci nagrać album z reinterpretacjami jazzowych klasyków. Tym razem na warsztat wzięli „Purple Sun” Tomasza Stańki i efekt jest zdecydowanie słabiutki. Do tego stopnia, iż Bartosz Nowicki uznał „Reflections of Purple Sun” (Astigmatic Records) za najsłabszy album w ich karierze. Trudno z nim się nie zgodzić, gdyż Wrocławianie zrobili wszystko, aby się nie przemęczyć. Wykorzystali wszystkie wypracowane w przeszłości patenty i być może zbyt pochopnie uznali, iż znów będzie aplauz i zaakceptowanie. Prawdę mówiąc nie zasłużyli na nie tym albumem. Choć w ich przypadku mam większe nadzieje na przyszłość niż u Kamasiego, a to za sprawą znakomitej wersji „My Night, My Day” – największej ozdoby płyty.

Piosenki już gdzieś słyszane

Od wielkiego wrażenia jaki zrobił album „Masseduction” St. Vincent chyba nie może się spod niego uwolnić, gdyż wszystkie płyty nagrane później są co najwyżej średnie. Ostatnia „All Born Screaming” (Total Pleasure) też pozostawia sporo do życzenia. Przede wszystkim Annie Clark zrezygnowała tematycznego gorsetu, który usztywniał granicę płyty. Z euforią witam miks gitar i syntezatorów, ale wszystko jest puszczone samopas. Zaskakujące, iż „Broken Man” został wybrany na singiel, a należy do najsłabszych. Jeszcze dziwniejsze, iż znajduje się na tej samej płycie co „Sweetest Fruit”. Na plus zaliczam również, iż wyprodukowała sama album.

Niemniej przestrzeliła w balladzie „The Power`s Out” czy w dość zbanalizowanym „Flea”. Powłóczysty, bondowski „Violent Times” działa bardziej niż stylizowany na progresywność „Big Time Nothing”. To rozedrganie stylistyczne należałoby przemyśleć i może inaczej poskładać. Choć jednorodność również nie gwarantuje sukcesu, co pokazuje przykład Oxford Drama. Polski duet wyspecjalizował się z piosenkach zgrabnych i szalenie melodyjnych. Nie brakuje ich także na płycie „The World Is Louder” (Wyd. własne). Próżno szukać na niej porywających zmian stylistycznych czy odważniejszych posunięć artystycznych. Naturalnie w żadnej konstytucji nie zapisano takiej konieczności wobec artystów, ale wydaje się, iż taka zmiana byłaby tu wskazana.

Mimo, iż słuchanie takich utworów jak „The Leader” czy „More & More” jest przyjemnością albo wymarzonym popołudniowym lenistwem, to jednak w ujęciu całości to za mało, żeby zignorować właśnie brak zmian. Niemniej wydaje się, iż ta forma jest na wyczerpaniu, choć mogę, a choćby chcę się mylić w tej sprawie. Póki co notuję, iż „The World Is Louder” jest poniżej wyjątkowego „What`s The Deal With Time?”.

Nie było na co czekać

Długo było czekać na album Kelly Moran, bo w pamięci „Ultraviolet” pozostawił po sobie dobre wspomnienia. Tym większy apetyt miałem na „Moves in the Field” (Warp). Artystka postanowiła okroić wszystkie muzyczne dziwactwa i hałaśliwe zabiegi zostawiając w centrum dźwięk akustycznego fortepianu wyposażonego w oprogramowanie Disklavier pozwalające na zaprogramowanie fortepianu. Można by je określić jako dodatkowa para rąk dla pianistki, co słychać już w trafnie nazwanym „Superhuman”. Zawsze doceniam minimalizm, ale w formie zaproponowanej przez Moran przybiera on wymiar perfekcjonizmu.

I właśnie ten perfekcjonizm mnie uwiera. Ne ma tu żadnej skuchy, żadnego przeszkadzania, defektu ani odejścia od sterylnej melodii. Gdzieś to wszystko jest mało ludzkie po prostu. Zdaję sobie sprawę z subiektywności oceny, ale nic nie mogę z tym zrobić. Słuchałem wielokrotnie tej płyty i za każdym razem szukałem w nim dziur nie znajdując nic, co prowadziło do znużenia. W kwestii fortepianu natomiast dobrze zaczęła Olivia Block w utworze „Northward” rozpoczynający jej nowy album „The Mountains Pass” (Black Truffle).

Autorka pamiętnej „Innocent Passage in the Territorial Sea” też kazała nam trochę czekać na następczynię. Szalenie łatwo jest zabłądzić pośród tych utworów. Dziwne zakręty w trakcie nich napotkamy. Skomplikowanymi wzorami wypełnione zostały po brzegi i sprawiają wrażenie żywych istot. Każdy utwór zawiera zaskakujące układy tonalne. Koniecznie należy posłuchać „The Hermit`s Peak”, w którym koncepcja najlepiej wybrzmiewa. Ja niestety gdzieś w okolicach środka gubię się i zawracam tracąc zainteresowanie. Przekombinowania zbyt wiele tutaj, jak dla mnie.

Na koniec łagodnie jeszcze dodam, iż na każdej z powyższych płyt są momenty, dla których warto ich posłuchać, ale jako zamknięte formy albumowe mają za dużo słabych punktów, żeby mówić o nich wyłącznie dobrze czy też ogłaszać światu kolejne arcydzieła.

Idź do oryginalnego materiału