Warto zastanowić się właśnie teraz, kiedy wisi nad nami groźba wojny, co wynika z tego, iż co roku rytualnie ubolewamy nad niskim poziomem czytelnictwa, a jednak wciąż nie doczekaliśmy się interwencji państwa. Jakie są skutki braku regulacji i faktu, iż czytelnictwo nie jest dla państwa na tyle istotne, by chciało mu się stworzyć okoliczności sprzyjające rozwojowi wydawnictw i twórczości pisarek.
Debaty o rynku książki, o płacy autorek, o sytuacji wydawnictw realizowane są od lat. Już w 2007 roku mówiono o pomyśle jednolitej ceny książek, wrócono do niego w 2021. Dyskusję wzbudził Andrzej Sapkowski, domagający się 60 mln od CD Projekt, wcześniej rozmawiano o zarobkach Kai Malanowskiej. Po każdej z tych debat zapadało milczenie. Nie przynosiły żadnych zmian.
Tym razem milczenie przerwała Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka między innymi Chłopek i Służących do wszystkiego, informując na Instagramie, iż sąd będzie rozstrzygać spór, który od sierpnia 2024 roku toczy z wydawcą jej książek, wydawnictwem Marginesy. Chłopki to wciąż jedna z najlepiej sprzedających się w Polsce książek, choć wydana została w 2023 roku.
Nie znamy sumy, którą autorka zarobiła, wstępne i szacunkowe wyliczenia mówią o 900 tysiącach. Sama autorka podkreśla nieproporcjonalność swoich zarobków wobec zysku wydawnictwa, które w roku premiery odnotowało przychód większy niż w poprzednim o 14,5 mln, na co złożyły się oczywiście również sukcesy i innych wydanych książek. Kuciel-Frydryszak domaga się udziału w nadzwyczajnych zyskach, a pozwala jej na to „klauzula bestsellerowa”, czyli art. 44 ustawy o prawie autorskim.
Na autorkę posypały się słowa krytyki, iż przecież sama taką umowę podpisała. W jej obronie stanęli zaś jako pierwsi Jakub Żulczyk, Katarzyna Tubylewicz, Grażyna Plebanek, Małgorzata Rejmer, Jacek Dehnel i inni, którym – jak Kuciel-Frydryszak – udało się wyjść z prekariatu. Żeby się sądzić, trzeba mieć pieniądze. Żeby się nie bać, iż już nikt ci więcej żadnej książki nie wyda, bo dostaniesz łatkę pisarki problematycznej, trzeba mieć sukces.
Po tym secie wydawało się, iż jest to spór między autorami a wydawnictwami, które jakoby autorów zwyczajnie łupią. Autor, który dostaje zaliczkę, której wysokość pozwala na skromne życie przez trzy miesiące, a książkę pisze rok – nie podskoczy.
Jak oni i one pracują
Oczywiście różne są umowy, nie wiemy o nich wiele, bo jest na nie nałożona klauzula poufności, ale z ankiety Unii Literackiej wynika, iż w latach 2017–2021 średnia wysokość zaliczki to było od 4 do 27 tysięcy, w zależności od rodzaju literatury i od płci pisarki, tak, luka płacowa dotyka też rynku książki. Mediana zarobków pisarza to 2,5 tysiąca miesięcznie brutto. A jednak autorki i autorzy, jak pisze Maciej Jakubczyk, „Czary-mary: biorą to”, bo „praca jest społecznie doniosła, przynosi chlubę i honory. A adekwatnie to choćby nie jest praca, tylko misja, a kiedy realizuje się misję, to nie rozmawia się o pieniądzach”.
Ten mechanizm dawno temu opisał David Graeber w Pracy bez sensu. Prace społecznie ważne, które wykonuje się w zgodzie ze sobą, oparte na odpowiedzialności, są wyceniane nisko. Wartości moralne, społeczne czy artystyczne pracy nie są argumentem na kapitalistycznym rynku. Są za to cynicznie wykorzystywane do wywierania psychologicznej presji i zmniejszania oporu przed wyzyskiem. Dotyczy to twórców, a także nauczycielek, pielęgniarek, naukowczyń, matek w ogóle (opieka to praca), dziennikarzy i innych tanich, ale nieodzownych pracowników, ale feminatywy nie są tu przypadkowe.
Bo kapitalizm potrzebuje zasobów, w tym taniej pracy, taniej twórczości i taniej opieki, które potem przekształci w towar. Sposobem kontroli zasobu jest zaś trzymanie go na miesięcznej wypłacie zniechęcającej do ryzyka, za to zmuszającej do szukania dodatkowych zajęć, co zabiera resztkę czasu w wypoczynek, a przede wszystkim na zrozumienie swojej sytuacji. Do tego dochodzi wstyd – taki niby inteligentny, a zarabia 2,5 tysiąca miesięcznie.
Jakoś symboliczne jest to, iż Kuciel-Frydryszak przerwała milczenie przy książce Chłopki, której popularność wynika ze zbiorowego przepracowywania schedy po pańszczyźnie i patriarchacie – systemie gwarantującym tanią siłę roboczą i niesprawiedliwy, pełen przemocy i nierówności ustrój, którego nie potrafiliśmy sami się pozbyć, a który przyczynił się do krótkotrwałego sukcesu najbogatszych, kiedy zboże I Rzeczypospolitej zalewało hanzeatyckie porty, a potem długiego, bolesnego zjazdu.
Nieprzejrzystość pogranicza
Myliłby się jednak ten, co by sądził, iż relacje autor–wydawnictwo są tożsame z relacją folwarczną. Wydawnictwa bowiem też są wykorzystywane. Zwłaszcza te mniejsze i ambitne, którym zależy, które szukają autorów i nisz tematycznych. W ogóle właśnie na tym to polega – im bardziej ci zależy, tym mniej dostaniesz, bo skoro ci tak zależy, to przecież i tak to zrobisz. Twoje zaangażowanie to zasób.
Wydawcy powtarzają, iż prowadzenie wydawnictwa w Polsce to hazard. Rynek książki jest po pierwsze mały, po drugie zderegulowany. Polacy nie czytają, jak uda się sprzedać 2 tysiące egzemplarzy, to już nieźle, jak 3 tysiące, to naprawdę fajnie. Czesi mają dwa razy większy rynek książki, mimo iż jest ich 10 milionów, a nas 38. Nie ma w Polsce mody na czytanie, nie ma pielęgnowania kultury czytania, Polacy czytają, dopóki są szkole, kiedy muszą, ci, co proponują zestawy lektur szkolnych, zdają się o tym wiedzieć, więc ładują, ile mogą i póki mogą. Ale książka i tak przegrywa z niewymagającymi skupienia serialami i mediami społecznościowymi.
A przede wszystkim przegrywa z kulturą zapierdolu, którą opisała Zofia Smełka-Leszczyńska. Jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów. Jednocześnie wartość naszej pracy wciąż jest o wiele niższa niż wartość pracy w krajach centrum (mediana zarobków to niecałe 7000 zł brutto). Od 1989 roku jesteśmy wschodnią rubieżą kapitalizmu, dostarczającym centrum taniej pracy. Przy systemie edukacyjnym, który po 12 latach większość z nas zostawia za sobą z westchnieniem ulgi, książka kojarzy się z przymusem.
Autorzy podcastu o wydawaniu książek ArtRage mówią, iż wydawcy ukrywają dane sprzedażowe, co utrudnia badanie i diagnozę rynku. Bonito zdecydowało się pokazywać sprzedaż i cieszyć się tym, co jest: bestseller to już 50 sprzedanych sztuk w miesiącu. Szczepan Twardoch sprzedał 170 tysięcy, Wojciech Chmielarz milion, Joanna Kuciel-Frydryszak 500 tysięcy. Wydaje się, iż dużo, ale na 38 mln Polaków to marność.
Nielsen BookScan, agencja badająca rynki książki, na podstawie danych, do których udało jej się dotrzeć (zaledwie 20–35 proc. rynku), ustaliła, iż w Polsce sprzedaje się rocznie 130–150 mln książek, z czego dwie trzecie to podręczniki szkolne, spora część to kolorowanki dla dzieci. Można mniej więcej obliczyć, iż z tego zostaje około 1,6 książki rocznie na mieszkańca Polski. We Francji i Niemczech na mieszkańca przypada ich 10.
Przy braku danych musimy się zatrzymać. Autorzy wydanej ostatnio przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej książki Historia świata w siedmiu tanich rzeczach stosują do analizy procesów kapitalistycznych kategorię pogranicza. Jego cechą jest nieprzejrzystość, niejasność, niewiedza – bo na pograniczu dokonuje się potanianie, przerabianie tego, co kapitalizm chce sprzedać, na zasoby.
Termin pasuje zatem do faktycznego pogranicza – strefy buforowej między Polską i Białorusią, gdzie bez świadków odbywa się proces potaniania życia i zdrowia ludzkiego, oraz do umów na rynku książki, gdzie pod klauzulą poufności, bez dostępu do raportów z dystrybucji dochodzi do potaniania pracy autorów i wydawnictw. Nieprzejrzystość rynku nie jest przypadkiem i państwu powinno zależeć, by się jej pozbyć, bo nie leży ona w naszym interesie.
W przekładzie na finanse – co wyliczył Marcin Bełza w Małym Formacie – wartość wszystkich wydanych w danym roku książek to około 4,5 mln, z tego książki literackie to niecałe 20 proc., czyli 600–800 tysięcy. Bełza porównuje ten wynik z rynkiem piwa, który osiąga 26 mln rocznie.
Zderegulowani
Ten maleńki torcik podzielony jest bardzo nierówno. Dlaczego? Bo jest zderegulowany. Zderegulowany maczetą, chciałoby się rzec za premierem. Panuje na nim całkowicie wolny rynek. Ale hola, hola! – wolny rynek jest też we Francji i w Niemczech, a jednak tam regulacje są i jest też wyższe czytelnictwo. Tak, pracują też mniej, wydają więcej na zdrowie i na edukację. Cenią swoją pracę, swój czas i swoją kulturę.
Tymczasem żaden polski rząd po 1989 roku nie uznał czytelnictwa za obszar istotny dla rozwoju państwa, strategiczny, choć badania wyraźnie wskazują na korelację czytelnictwa ze zdrowiem, zaangażowaniem obywatelskim, podatnością na dezinformację, zdolnością do rozumienia wyzwań świata, relacji, edukacji. Regulacji nie ma, mimo iż dobra kultury, a bez wątpienia są nimi książki, zostały opisane w konstytucji jako „źródło tożsamości narodu polskiego”, a artykuł 167 Traktatu o Unii Europejskiej nakazuje książki traktować nie czysto rynkowo, ale wspierać i promować.
Polska, zamiast inwestować w kulturę, stawia na tradycję. Tradycja ta z założenia rozumiana jest jako zaściankowa, konserwatywna, ksenofobiczna, patriarchalna, katolicka i feudalna, wręcz niechętna i nieufna wobec kultury żywej, progresywnej, równej i dostępnej, a zatem emancypującej. Wystarczy przypomnieć sobie różańce pod teatrami czy procesy za tęczową Maryjkę. Pozwala za to większość świąt ograć piknikiem wojskowym i mszą.
A jednak wobec wyzwań zmieniającego się świata słuszniej byłoby stworzyć dobre warunki do rozwoju kultury otwartej, zapraszającej, plastycznej, w której mogliby się zmieścić ludzie pielęgnujący rozmaite tradycje, nie tylko tę jedną, zaściankowo-katolicką.
Państwo polskie potrafi rozmaitym przedsiębiorstwom stwarzać wygodne warunki. Do górnictwa państwo dopłaci w tym roku 9 mld zł, chociaż jest nierentowne. Kopalniom pozwoliło na spust solanki do Odry, zamiast wymusić zakup systemu do odsalania wód kopalnianych. Nic tu nie zmieniła katastrofa Odry w 2022 roku, Ministerstwo Klimatu i Środowiska wydało w 2024 roku spółkom górniczym nie natychmiastowe polecenie, ale zaledwie rekomendację opracowania planu, harmonogramu i wyceny, którego nie należy się spodziewać jeszcze przez pięć kolejnych lat. To doskonały przykład spychania kosztów na naturę. I na nas, bo ratowanie Odry idzie z naszych kieszeni.
Widać, iż jeżeli państwo chce, to może. W przypadku rynku książki nie chce, a nagabywane przez interesariuszy Ministerstwo Kultury proponuje, żeby podmioty w nim uczestniczce dogadały się same i przedstawiły wspólną propozycję. Trudno się jednak dogadać małym wydawnictwom z oligopolem dystrybutorów.
Ich pięciu zarabia tyle co tamtych trzystu
Raport Polskiej Sieci Ekonomii z grudnia 2024 roku nazywa podstawowy problem, na który wskazują też wydawcy. Rynkiem książki rządzą dystrybutorzy, a w zasadzie czterech (niektórzy liczą też Azymut, który jednak ma straty) największych, kontrolujących 80 proc. rynku. Największy jest Empik, potem Ateneum, Dressler Dublin (wcześniej Olesiejuk) i Platon. Nie konkurują ze sobą, jak ceny obniża jeden, obniżają i pozostali. Mogą pozwolić sobie na wojnę cenową, na sprzedaż po cenie minimalnej, bo i tak zarabiają na masie, a jeżeli mają sieci swoich księgarń, to w praktyce przekładają z jednej kieszeni do drugiej. Wydawca nie może sobie pozwolić na tak niską marżę, a dystrybutor owszem. Marcin Bełza wyliczył, iż w 2023 roku tych pięciu dystrybutorów zarobiło 4 mld, czyli tyle co trzystu wydawców razem.
UOKiK, który powinien dbać o warunki konkurencyjności, jak NATO i górniczo-hutnicza orkiestra dęta w piosence Pogodna robi nam paparara, czyli dopuszcza do koncentracji kapitałów i monopolizowania rynku (na przykład, zgadzając się na przejęcie przez Empik Platona i Grupy Wydawniczej Foksal). Raport PSE zwraca też uwagę, iż UOKiK spóźnia się ze wszczęciem postępowań wyjaśniających wobec kilkunastu największych podmiotów.
Dystrybutor, który ma własne wydawnictwo i jeszcze sieć księgarń może w tym układzie wszystko. Jak mówią w podcaście ArtRage Krzysztof Cieślik i Michał Michalski, mniejsze wydawnictwa mają w relacjach z dystrybutorami do wyboru „zgodzić się albo spierdalać”.
Według raportu PSE średnie rabaty dla dystrybucji to aż 50 proc. (a sięgają czasem 70 proc.), za to dla księgarń 38 proc. ceny okładkowej. Księgarnie upadają, między 2010 a 2020 rokiem zamknięta została co trzecia. Ceny książek rosną, bo wydawcy muszą podnosić cenę okładkową, żeby nie sprzedawać poniżej kosztów produkcji.
Potrzebna interwencja
Są sposoby na to, żeby wydrzeć twórców kultury, ważnych dla „tożsamości narodu” z obszaru zasobów. Potrzebne jest do tego państwo, które ma przekonanie, iż kultura jest obszarem strategicznym, który należy chronić regulacjami.
Autorzy raportu PSE mają pomysł na regulacje, jednym z punktów jest jednolita cena okładkowa. Ten pomysł nie jest nowy. W 2021 roku pisał o tym Piotr Wójcik, a już wtedy było to kolejne podejście. Przygotowana wtedy przez PIK propozycja zakładała, iż jednolita cena będzie obowiązywała przez rok. Autorzy tłumaczyli się gęsto z zarzutów, których większość wynikała z kapitalistycznego dogmatu wolnego rynku, tłumacząc, iż konkurencja nie polega tylko na graniu cenami, iż wydawnictwa powinny móc konkurować ciekawymi tytułami.
Mniejsi wydawcy obawiają się, iż jednolita cena książki sama w sobie nic nie zmieni poza wzrostem cen książek, bo dystrybutorzy dalej będą brać książki w komis z rabatem ponad 50 proc., a choćby mogą wykorzystać jednolitą cenę i zażądać wyższych rabatów, bo im spadnie sprzedaż.
Za jednolitą ceną książki powinny pójść zatem inne regulacje wspierające wydawców: państwo mogłoby kupować książki u wydawców po cenie okładkowej dla bibliotek, odgórnie uregulować rabaty pobierane od dystrybutorów i nakazać im ujawnianie danych sprzedażowych, stworzyć fundusz stabilizacyjny dla wydawnictw, a księgarnie potraktować jak instytucje kultury, co byłoby podstawą do np. obniżenia czynszu. Do tego wsparcie państwa dla pisarzy, stypendia dla pisarzy, pakiet ubezpieczeniowy – skoro państwo wspiera rolników i księży, to czemu nie pisarzy? Inicjatywa państwa, czyli obniżenie VAT-u na książki do 5 proc., przydało się tylko deweloperom, przepraszam, dystrybutorom, ale pomyłka nie jest zupełnie od czapy, prawda?
Przydałaby się też solidarność łupionych. PSE proponuje założenie spółdzielni księgarskiej łączącej wydawców i księgarzy, którzy razem dysponowaliby większą siłą negocjacyjną wobec dystrybutorów. Organizacje zrzeszające literatów, jak Stowarzyszenie Pisarzy Polskich i młodsza Unia Literacka, mogłyby działać na rzecz większej jawności umów. Mogłyby też wesprzeć mniejszych wydawców, zachęcając autorów cenionych i czytanych, jak na przykład Jacek Dehnel, do wydawania u nich, a nie u tych większych, które dobrze sprzedających się autorów podbierają. Skoro najwięksi gracze na rynku potrafią nie konkurować, może i mniejsi mogliby działać wbrew utartym regułom, które napędzają oligopol.
Kraj frontowy w wielokryzysie
Polska jest krajem pogranicza, od paru lat również krajem frontowym w czasie wielokryzysu, bo dotyczy nas nie tylko wojna, ale rozwój AI, ocieplenie klimatu i migracja. Jest to punkt zwrotny. Mamy do wyboru albo pójść dalej drogą wyznaczoną na początku transformacji, w której konkurujemy na rynku tanimi zasobami – tanią pracą, tanią nauką i tanią kulturą, dając rosnąć pojedynczym graczom, albo zacząć się cenić i współpracować, żeby jak najwięcej ludzi mogło w kulturze uczestniczyć. Otworzyć kulturę, zamiast zmuszać migranckie dzieci w centrach integracji do przyswajania „polskiej wrażliwości” – jak o tym opowiada minister Duszczyk.
I nie wystarczą pozorne ruchy. Nie wystarczy powiedzieć, iż trzeba zacząć od edukacji, bo edukacja jest w tym samym miejscu co czytelnictwo, a kryzys jest już. Życie tanieje z powodu upadającej ochrony zdrowia i brutalności państwa wobec migrantów. Tanieje kultura i nauka – właśnie dowiedzieliśmy się, iż AI jest szkolone na ukradzionych książkach, już wcześniej stało się jasne, iż AI jest karmiona również dorobkiem naukowców. Twórcy i naukowcy nie dostają za to ani grosza. A to kultura jest tym, co w wielokryzysie może nas wspierać, może być polem wolności i godności.
Ukraina w czasie wojny przeżywa rozkwit czytelnictwa, ludzie wydają książki, kupują książki, czytają i dyskutują o nich w kawiarniach na przepustkach. Wobec nieustającego zagrożenia kultura okazuje się wartością spajającą, mobilizującą, dającą wytchnienie i godność. Ukraina walczy z barbarzyńcą, z całych sił pozostając po stronie cywilizacji i na tym opierając swoją tożsamość.
Warto, by państwo teraz przepracowało schedę po pańszczyźnie, po folwarku, po transformacji i kulturze zapierdolu, która wpędza nas w pułapkę. By stanęło po naszej, społeczeństwa, stronie, narzuciło dystrybutorom stałe rabaty, a od big techów, które od lat kapitalizują nasz czas, uwagę i twórczość wynegocjowało takie podatki, żeby starczyło na dochód podstawowy. Dochód podstawowy, choćby minimalny, pozwoli pracować mniej, uwolni czas na czytanie, na myślenie, na spokój, na koncentrację, na wolność, na zaangażowanie i twórczość, pozwoli odzyskać to, co tracimy, a co jest najbardziej ludzkie, i wyciągnie nas z pogranicza, choćby jeżeli geograficznie pozostaniemy blisko frontu.