SEXY BEAST. Nieślubne dziecko Guya Ritchiego i Quentina Tarantino?

film.org.pl 10 miesięcy temu

Sexy beast (2000) Jonathana Glazera jest cudownym kuriozum oraz może wydawać się nieślubnym dzieckiem Quentina Tarantino i Guya Ritchie. Twórca teledysków i reklam swoim debiutem kinowym udowadnia niesamowitą zdolność żonglowania narracją, a także pierwszą sceną potrafi przyciągnąć przed ekran i nie puścić na długo po seansie.

Ta angielsko-hiszpańska koprodukcja zaczyna się idyllicznie. Oto Gary „Gal” Dove (Ray Winston) praży się na słońcu. Widzimy to i jeszcze słyszymy jego komentarz, w którym informuje nas o pieczeniu się. Chociaż brzmi pleonastycznie jest to dość humorystyczne. Oglądamy faceta, którego sylwetka pozostawia wiele do życzenia, rzucającego w pewnym momencie zdanie: „Któż by się temu oparł?” Następnie robi się dość absurdalnie. Głaz z pobliskiej góry spada – mijając bohatera o milimetry – prosto do basenu.

Tak Glazer zaprasza nas do trochę onirycznego, momentami groteskowego świata i wprowadza w rzeczywistość… no właśnie kogo? Na odpowiedź przyjdzie trochę poczekać. Początkowo jesteśmy obserwatorami życia pewnych ludzi. Poznajemy ich zwyczaje i przyzwyczajenia, oglądamy ich spokojną egzystencję, spotkania, rozmowy.

Cały ten spokój kończy się, gdy Gala, jego żonę DeeDee (Amanda Redman) i ich dwoje przyjaciół odwiedza Don. Wraz z jego przyjazdem sielanka znika, a obserwacja obyczajowa zmienia się w podszytą czarnym humorem gangsterską groteskę. W rolę przybysza wcielił się wspaniały Ben Kingsley. Za tę kreację dostał nominację do Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego. Balansuje on między dwoma osobowościami; spokojnym nieznoszącym sprzeciwu mężczyzną i totalnym świrem, który potrafi stracić panowanie nad sobą choćby podczas tak prozaicznej czynności jak golenie. Ta scena pokazuje, iż traktuje siebie tak samo jak innych.

Do tego jeden moment w samolocie, kiedy zostaje poproszony o zgaszenie papierosa, mówi nam o nim wszystko. Jest to mój ulubiony fragment. Ironicznie i z dużą dawką czarnego humoru pokazuje jego bezkompromisowość, a przy tym przyprawia o wielki uśmiech na twarzy. Ogólnie jest to bardzo humorzasta postać. W pewnym momencie mówi do Gala, żeby przestał przeklinać, bo on nie przeklina, a po kilku minutach wyrzuca z siebie słowo na „F” przed każdym użytym rzeczownikiem. Po film warto sięgnąć chociażby dla tego bohatera – jest to najlepiej zarysowana i najciekawsza postać. Co ciekawe, nie jest to typowy gangster, trudno uwierzyć w to, czym się zajmuje, bo po prostu nie nadaje się do takiej pracy, ale dzięki formie i świecie, w który wprowadził nas reżyser, nie ma problemu z wiarygodnością.

Wraz z jego pojawieniem się jesteśmy bombardowani faktami z życia bohaterów, z których, tak jak można było się spodziewać, każdy skrywał mroczne tajemnice. Mamy tu wybuchową mieszankę osobowości z tajemnicami i bogatą przeszłością. Gal jest spokojnym facetem, korzystającym z luksusów życia za granicą, będącym kiedyś przystojnym gangsterem, który mógł mieć każdą kobietę. Deedee jest byłą gwiazdą porno, a w ich przyjaciółce Jackie podkochuje się Don. Wszystkie brudy wyciągane są we właściwym momencie. Reżyser ma doskonałe wyczucie, kiedy coś może stać się nudne i przydługie, a wtedy rzuca jakąś informacją. Dzięki temu przegadane sceny, podobne do tych u Tarantino ogląda się z jak największym zainteresowaniem.

Bohaterowie muszą stawić czoła swojej przeszłości i strachu, którego w przypadku Gala symbolizuje kreatura wyglądająca jak zombie królik z Donnie Darko (2001). Powodem jego pojawienia się są dwie kolejne postacie. Don instynktownie molestuje Gary’ego psychicznie, krzykami i swoją stanowczością, a ten spogląda gdzieś w bok i wygląda jak gimnazjalista napastowany przez starszych kolegów. Potem główna postać straszona jest przez diabolicznego Teddy’ego (Ian McShane). Wyrwanie się z objęć jednego prześladowcy sprawia, iż pojawia się następny, być może choćby gorszy i bardziej niebezpieczny. To wszystko prowadzi do cudownie absurdalnego, a jednocześnie wyjątkowo niepokojącego, pozornie szczęśliwego, zakończenia, które pozostawia widza z koktajlem myśli i interpretacji, a jednocześnie uśmiechem na ustach.

Film można podzielić na cztery sekwencje ze względu na miejsce akcji, ładunek emocjonalny i formę. Pierwsza idylliczna hiszpańska, wizyta Dona w Hiszpanii, napad w Londynie (ta utrzymana jest w stylu heist movie) i znowu spokojna hiszpańska. Glazer bawi się konwencją. Początkowa leniwa, zsubiektyzowana narracja ustępuje miejsca dynamicznemu montażowi rodem z filmów Guya Ritchie bądź teledysków MTV, co nie przeszkadza, a wręcz dodaje obrazowi uroku, a często choćby ironii, aż w końcu opowieść ponownie się rozleniwia. Dzięki temu ma się wrażenie, iż historia zatacza swoiste koło, a między zakłóceniem, a powrotem do normalności dzieje się wiele absurdalnych, dziwnych i złych rzeczy. Ciekawą rzeczą jest również wykorzystanie elips. Reżyser przerywa jeden wątek i przeskakuje na dalszy etap opowieści, tylko po to, aby w najmniej oczekiwanej chwili podać wyjaśnienie, zestawiając je równolegle z wierceniem, w celu dostania się do banku. Twórca nie mówi wszystkiego wprost, a to zwiększa przyjemność płynącą z seansu.

Sexy beast jest bardzo ciekawym debiutem. Forma nie kształtuje się, a już jest wykrystalizowana, w czym na pewno pomogło doświadczenie Glazera w tworzeniu teledysków i reklam. Reżyser pozostawia miejsce na interpretacje, ale nie ma rzeczy niezrozumiałych. Elementy pastiszu idealnie współgrają, a może choćby podkreślają powagę tematu, który podejmuje twórca. Pomimo śmiesznych sytuacji mamy do czynienia z dramatem człowieka, próbującego walczyć o samego siebie, swoją wartość, co staje się jeszcze ciekawsze przez postacie, próbujące mu to odebrać. Przez zmiany tempa narracji może wydawać się nierówny, wiem jednak, iż nie mogę doczekać się seansu kolejnych filmów Jonathana Glazera.

Idź do oryginalnego materiału