Sexbomba na żywo w Falconie – dwa oblicza tego samego buntu

strefamusicart.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: fot. Karolcia Kadruje


14 grudnia w Falconie miało miejsce wyjątkowe muzyczne spotkanie z zespołem Sexbomba. Koncert został wyraźnie podzielony na dwie części, które – choć oparte w dużej mierze na tych samych utworach – miały własną grawitację i niosły zupełnie inne emocje.

Pierwsza odsłona była elektryczna: pełnokrwista, bezpośrednia i agresywna. Gitary cięły przestrzeń ostrymi riffami, sekcja rytmiczna trzymała wszystko w ryzach, a wokal uderzał wprost, bez zmiękczania przekazu. Głośność, tempo, rytm prowadziły i wymuszały reakcję, nie zostawiając przestrzeni na dystans. To był punk w swojej najbardziej klasycznej formie – fizyczny i napędzający zbiorową energię. Dokładnie ten rodzaj doświadczenia, w którym nie analizuje się tekstów, tylko krzyczy razem z zespołem, pozwalając, żeby ta energia zrobiła swoje.

Setlista opierała się na dobrze znanych numerach, które wywoływały natychmiastową reakcję sali. „Dzisiaj jeszcze nie” i „Kocham Cię debilu” z miejsca uruchomiły pogo. Pod sceną zrobiło się gęsto, publiczność funkcjonowała jak jeden organizm – ruch, pot, przypadkowe zderzenia, instynkt. Energia krążyła między zespołem a publiką w obie strony i widać było, iż ludzie wiedzieli, po co tu przyszli, a zespół wiedział, co im dać.

Robert z komentarzami między utworami jak zwykle balansował między prowokacją a humorem. „Już taki jestem zimny drań” z ostatniej płyty dostał dodatkowy kontekst w opowieści o stu latach historii polskiej muzyki. Dalej było tylko intensywniej: „Alkohol”, „Motylek” (zapowiedziany jako romantyczny numer) i „Gdy odejdę” z dedykacją dla zmarłego niedawno Andrzeja Marca – pierwszy cięższy emocjonalnie moment wieczoru.

Raz przeżyty dzień” padł z komentarzem, iż świat jest punkrockiem i to wystarczający powód, by wznieść toast. „Lipiec’86” przyniósł ciekawy, niemal teatralny moment – zespół zamarł na dłuższą chwilę w półruchu, jakby zatrzymując czas. Dźwięk zawisł w powietrzu, a napięcie rosło… „Defekt Muzgó” znów rozbił wszystko: ktoś porwany na ręce, nogi wirujące pod sufitem, pogo w czystej postaci. „Podziemna Polska” zamknęła pierwszy set w kulminacji chaosu.

Po Chodźcie, chodźcie, mnie Was tutaj potrzeba i uruchomieniu syreny wrócił bis elektryczny. „Woda woda woda”, „Halo to ja” z komentarzem o trudach miłości w czasach sprzed internetu i „Kończy się świat” – polski tekst do klasyka Ramones. To był koniec pierwszego aktu.

Druga część – akustyczna – przyniosła wyhamowanie. Te same numery, pozbawione elektrycznego ciężaru, odsłoniły inne warstwy. Teksty wyszły na pierwszy plan, domagając się uwagi i refleksji. Odbiór publiczności również się zmienił. Ci, którzy wcześniej pogowali, usiedli na podłodze i bujali się do rytmu. Pojawiło się skupienie, a momentami niemal intymny kontakt z zespołem.

Motylek” zabrzmiał zupełnie inaczej, subtelniej z charakterystycznym bębnem, a Robert wchodził między fanów i oddawał im mikrofon do śpiewania refrenu. „Gdy odejdę” czy „Lipiec’86” wybrzmiały choćby mocniej niż wcześniej, ujawniając swoją melodyjną głębię. Echo w „Halo to ja” i zabawy z publicznością przy „Żmii” pokazały spontaniczność i bliskość z fanami, a powrót do „Dzisiaj jeszcze nie” domknął akustyczny set.

Całość złożyła się na koncert nieoczywisty, odsłaniający dwie twarze tego samego buntu. Podział na część elektryczną i akustyczną nie był jedynie zmianą brzmienia, ale przesunięciem temperatury emocji w inne rejony. Krzyk i szept. Ciało i głowa. I przestrzeń pomiędzy… Sexbomba w fantastyczny sposób pokazała, iż ich przekaz nie opiera się wyłącznie na decybelach – działa równie mocno wtedy, gdy zostaje obnażony z prądu i zostawiony sam na sam ze słowem.

Zespół już zapowiedział, iż 15 sierpnia 2026 pod Areną Legionowo i 29 listopada ponownie w Falconie będzie świętować 40-lecie działalności. Po takim koncercie nie można sobie wyobrazić lepszego sposobu na uczczenie historii Sexbomby. Ja będę, a Wy?

Relacja: Anka

Idź do oryginalnego materiału