„Sebastian” – życie dla literatury czy literatura mimo życia? [RECENZJA]

filmawka.pl 19 godzin temu

Kolekcja filmów nazywanych queerowymi w ostatnich latach prężnie się poszerza. Temu rozrostowi dorównuje jedynie liczba dyskusji o tym, co w ogóle znaczy queerowe. Bo ostatecznie dwóch całujących się chłopaków (albo dwie dziewczyny!) same w sobie queeru nie czynią. Sebastian zdaje się być duchowym spadkobiercą tych sporów. Film, który od początku ostentacyjnie nie chce być filmem queerowym takim jak inne; którego subwersywność wynika nie z rozbuchanej formy czy treści, a tematycznych fikołków. Duże ambicje, które nie zawsze da się spełnić.

Max żyje w Londynie; freelancuje dla poważanego czasopisma literackiego i pracuje nad swoją debiutancką powieścią. Powieścią odpowiednio nowatorską i współczesną, bo skupiającą się na życiu młodego sexworkera w Londynie. Jego agentka literacka już wróży sukces, sam Max z kolei jak na profesjonalistę przystało spędza godziny na researchowaniu tematu. W ramach tego researchu staje się Sebastianem – alter ego bez twarzy na profilu dla męskich pracowników seksualnych. Życie jako Sebastian jest zgoła inne, wypełnione conocnymi wizytami u starszych mężczyzn i seksem za pieniądze. Każde spotkanie staje się dla Maxa motorem do dalszego pisania.

Reżyser Mikko Mäkelä dumnie obnosi się ze swoimi nawiązaniami. Nie bez powodu Sebastian swoje imię dzieli ze świętym Sebastianem (święty Sebastian najczęściej w sztuce przedstawiany jest jako półnagi młodzieniec. Jego piękne ciało przeszywane jest strzałami a twarz wykrzywia mieszanina bólu i religijnej ekstazy; trochę wywrotowo ale to skupienie na męskim ciele wraz z penetracyjnym charakterem strzał sprawiły, iż Sebastiana powoli stał się nieoficjalnym patronem homoseksualnych mężczyzn i co ważniejsze homoerotyzmu – co widoczne jest w queerowym kanonie od Oscara Wilde’a, przez Sebastiane Jarmana aż po obrazy Harringa); nieprzypadkowe są cytaty z Eastona Ellisa o jego relacjach z męskością; to nie zbieg okoliczności, iż Dzikie Noce znajdują się na półce jednego z klientów. Same w sobie nawiązania jednak kilka znaczą, dlatego cieszy, iż reżyser jeszcze więcej frajdy czerpie z identyfikowania oczekiwań widza i kompletnego ich odwracania. I tak po pierwszych kilku ujęciach spodziewać się można czegoś na kształt filmowej reinterpretacji hedonistyczno-perwersyjnego Combat Journal for Place d’armes, żeby tylko ze zdziwieniem odkryć, iż sceny seksu w swojej formie są niezwykle purytańskie. Film bardziej niż zgłębianiem wszelakiego brudu i ekscytacji związanych z represjonowaną seksualnością, zainteresowany jest światem wewnętrznym swojego bohatera. Pastiszowane są i inne konwencje powiązane z gejowską prozą seksualną (nie mylić z erotyczną!). Cała ta zabawa i naginanie oczekiwań ostatecznie odwołują się do jednego z głównych motywów w całym Sebastianie – konfliktu między tym, co oczekiwane przez wydawców, czytelników i odbiorców a tym, co autorowi jest potrzebne do wyrażenia siebie. W kontekście twórczości queer wciąż istnieje tylko kilka tematycznych szufladek wokół których „wolno” tworzyć. Może być albo absolutnie żałośnie, boleśnie i brudno albo – w imię reprezentacji – miło i przytulnie. Próby tworzenia innych opowieści często wiążą się z odrzuceniem przez wydawnictwa; zostaje wybór dostosować się lub zginąć. Wybór, który wciąż ogranicza pole wyrazu wielu nieheteronormatywnym twórcom.

Kadr z filmu „Sebastian” / materiały prasowe Tongariro

Sebastian zresztą zgrabnie operuje zagadnieniami, które często pojawiają się przy zderzeniu specyfiki branży wydawniczej i marginalizowanych społeczności. Przywołać można chociażby rozmowę z pierwszego aktu, gdzie między Maxem, jego szefową i heteroseksualnym współpracownikiem wywiązuje się dyskusja o tym, kto ma prawo (albo raczej kto powinien) pisać o literaturze queerowej. Kłótnie wokół literatury bardzo łatwo też przenieść na pole filmowe. Mnóstwo tu meta-rozmów o tym, co znaczy sztuka; czy wartość może istnieć w samej treści bez formy albo w drugą stronę; o tym, co to znaczy, iż coś jest szczere. Wnioski nie są jednoznaczne. Niestety ta metatekstualność często jawi się niemal jako wymówka; film Mäkelä zdaje się wzbraniać przed jakąkolwiek oceną albo interpretacją. Jest to całkiem cyniczne usprawiedliwienie – bo każda krytyka, którą można postawić przed Sebastianem została zaadresowana już na poziomie scenariusza. Niestety czasy, kiedy samoświadomość była cnotą samą w sobie już dawno minęły. Teraz liczy się bardziej to, co z tą samoświadomością się zrobi. A w filmie, poza kilkoma konwersacyjnymi zabawami nie dzieje się z nią nic.

Tak jak Max/Sebastian zgłębia tajniki nowego życia jako pracownik seksualny, tak i sam film nieśmiało bada różnorakie zagadnienia ze sfer seksualności i cielesności. Bliżej temu jednak do niezręcznych powierzchownych eksploracji, niż eseistycznego tour de force. Wątki znikają tak samo gwałtownie jak się pojawiają, mało tu definitywnych odpowiedzi czy choćby pełnoprawnych spostrzeżeń. Na szczęście obok tematycznych akrobacji pojawiają się też zdecydowanie lepiej zrealizowane wahania fabularne. Sebastian mieni się wieloma kolorami, ekipa aktorów i reżyser zwinnie zmieniają ton i gatunkowe konwencje co kilkanaście minut. Zaczynamy od erotycznego thrillera, który gwałtownie przekształca się w mieszczańską komedię; z komedii wyłania się esej o roli sztuki; kiedy myślimy, iż z tej postmoderny nie uda się wyzuć „klasycznego” kina, nagle znajdujemy się w środku melodramatycznego romansu międzypokoleniowego. Wszystkie te części spina wszechobecna melancholia, która nigdy nie wydaje się pretensjonalna albo wymuszona. Jednym zdaniem – ten patchwork jest naprawdę udany. Szkoda jedynie środków filmowych, zarówno praca kamery jak i kompozycja kadrów są raczej klasyczne, nie nadążają za szaleństwem reszty.

Kadr z filmu „Sebastian” / materiały prasowe Tongariro

Konstrukcja leży gdzieś między powieściowym filmem fabularnym a opowieścią epizodyczną. Większośc aktorów, poza Ruaridhem Mollicą (w roli Maxa/Sebastiana), nie okupuje więc za dużej części metrażu. Mimo to, specjalną uwagę trzeba zwrócić na ekranową chemię między Mollicą a grającym jednego z jego starszych klientów Jonathanem Hydem. Może to moja osobista słabość do międzypokoleniowych rozmów o homoseksualizmie, AIDS, strachu i tym, jak odmienne jest doświadczenie queerowości przez lata. Każda z ich scen zostanie we mnie na długo, i sprawia, iż nie potrafię gniewać się na szereg filmowych grzeszków. Relacje z dużą różnicą wieku to temat kontrowersyjny, również w środowisku gejowskim. Zupełnie jak z innymi kwestiami, film powstrzymuje się od własnego, jednoznacznego osądu moralnego; zamiast tego oferuje interesujący obraz relacji między młodszym i starszym partnerem jako swego rodzaju wymiany kulturowej, gdzie pamięć “starszego” queeru miesza się z żywotnością i możliwościami tego młodszego. W tym ujęciu dochodzi też do znamiennego odwrócenia ról i konwencji władzy – nagle to starszy klient staje się muzą dla młodszego sexworkera; to właśnie ten młodszy ma władzę.

Ostatecznie raczej konserwatywna warstwa wizualna nie nadąża za ideowymi i treściowymi szaleństwami scenariusza. Skutkuje to filmem bardzo nierównym, choć angażującym i pełnym uroku (o ile urok to odpowiednie słowo). Bardzo łatwo jest się odbić od wszechobecnego dystansu i meta-rozważań, ale jeżeli zachce się wejść głębiej i zostać z Sebastianem do końca, podróż jest tego warta i zdecydowania unikalna. Trudno go zaklasyfikować. Niby jest to film queerowy, ale sam wolałby być zwyczajnie filmem o queerowści; niby oglądamy społecznie zaangażowany dramat, ale jednak jest szansa, iż nic, co widzimy nie dzieje się naprawdę. Może to jedynie fantazmat, zanurzenie się we własnej prozie i pełna dysocjacja od własnego życia. Mikko Mäkelä zrobił film, który trochę przypomina książkę typu build your own adventure – to, co zobaczycie w kinie zależy w pełni od waszych oczekiwań i interpretacyjnych decyzji.


Korekta: Wiktor Małolepszy

Idź do oryginalnego materiału