W małym miasteczku na południu Polski, gdzie brukowane uliczki toną w zieleni kasztanowców, a letni upał ustępuje miejsca chłodnym wieczorom, Zofia i Marek żyli w małżeństwie już pięć lat. Ich przytulne dwupokojowe mieszkanie w centrum miasta było dla Zofii prawdziwą twierdzą, którą urządzała z miłością. Pewnego wieczoru wszystko się jednak zmieniło.
Marek wrócił z pracy i podczas kolacji zaczął opowiadać o kłopotach swoich rodziców. Wybudowali ogromny dwupiętrowy dom na przedmieściach, marząc o przestronnej emeryturze. Zimą ich wymarzony dom zamienił się jednak w lodowaty zamek – ogrzewanie pochłaniało wszystkie oszczędności, a emerytury ledwo starczało na życie. Teść z teściową, nie widząc innego wyjścia, postanowili poprosić syna i synową o schronienie na zimę. Gdy Zofia to usłyszała, poczuła, jak krew napływa jej do skroni.
– Nie pozwolę, żeby twoi rodzice się u nas wprowadzili! – wyrzuciła z siebie, ledwo powstrzymując gniew. – I tego ich psa też mi nie sprowadzaj! Nie jestem służącą, żeby sprzątać po wszystkich i znosić ich humory. Kiedy my potrzebowaliśmy pomocy, twoja matka zatrzasnęła nam drzwi przed nosem. Niech teraz zbierze to, co zasiała!
Spodziewała się kłótni, próśb, perswazji, ale Marek, patrząc jej prosto w oczy, wypowiedział słowa, które zabrzmiały jak wyrok:
– Albo moi rodzzie się do nas wprowadzają, albo się rozwodzimy.
W pokoju zapadła martwa cisza. Zofia poczuła, jak ziemia ucieka jej spod nóg. Nie mogła uwierzyć, iż mąż stawia ją przed takim wyborem. Ale nie zamierzała się poddać. Mieścić teściową z jej potężnym, kudłatym owczarkiem, przyzwyczajonym do przestronnej budy, w ich ciasnym mieszkaniu? To przerastało jej siły. Relacje z matką Marka zawsze były napięte – teściowa otwarcie gardziła synową, uważając ją za niegodną swego syna. Myśl, iż ta kobieta będzie teraz rządzić w jej domu, przyprawiała Zofię o wściekłość.
– Twoi rodzice mają jeszcze dwoje dzieci – powiedziała zimno, zaciskając pięści. – Niech jadą do nich. Nie mam zamiaru poświęcać swojego spokoju dla ludzi, którzy mają mnie gdzieś. To moje mieszkanie i tylko ja decyduję, kto tu będzie mieszkał.
Przypomniała mężowi, jak jego rodzice chełpili się swoim domem, budowanym na pokaz, by błyszczeć przed sąsiadami. Nie pomyśleli o tym, jak będą płacić rachunki za ogrzewanie, a teraz ona ma ponosić konsekwencje? Nie, na to się nie zgodzi. Nie pozwoli, by jej życie zamieniło się w piekło przez czyjąś pychę.
Marek milczał, ale jego wzrok był pełen determinacji. Zofia wiedziała, iż ten ultimatum to nie puste słowa. Stała przed wyborem: ulec i stracić samej siebie albo bronić swoich granic, ryzykując małżeństwem. Serce pętało się w niej na pół, ale wiedziała – drogi powrotnej już nie ma.